Gdy nadszedł czas, w którym ten sen miał się ziścić, pierwszy minister „poczynił odpowiednie kroki" — a w trzy dni potem łatwiej byś odszukał bańkę...
Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.
Nocą rozścielał skórę antylopy w miejscu, gdzie zaskoczyła go ciemność. Miejscem tym zaś był czasem przydrożny klasztor sanyasi, czasem próg ceglanej, na filarach wspartej kapliczki Kala Pir, gdzie ludzie święci odrębnego, choć niezbyt wyraźnego typu, zwani jogami, przyjmowali go, jak przystało tym, co znają się na wartości kast i odrębności społecznych; czasem przysiółek jakiejś niewielkiej osady hinduskiej, gdzie przekradały się doń dzieci, niosąc warzę przygotowaną przez rodziców; czasami wzgórek pośród nagiego stepu, gdzie blask ogniska, roznieconego przezeń z suchych badyli, budził drzemiące wielbłądy. Było to zgoła obojętne Purun Dassowi — czyli raczej Purun Bhagatowi — bo takie miano przybrał obecnie. Nie dbał o ziemię, ludzi i strawę. Nogi same go niosły niepostrzeżenie na wschód i na północ, od południa ku Rohtakowi, od Rohtaku do Kurnool, od Kurnool do zwalisk Samanah, a następnie w górę rzeki Gugger, której wyschnięte łożysko napełnia się wodą tylko wtedy, gdy w górach spadną obfite deszcze. Tak idąc, pewnego dnia ujrzał rysujący się w oddali wyniosły grzbiet Himalajów.
Wówczas uśmiechnął się Purun Bhagat wspomniawszy, że matka jego pochodziła z rodu braminów radżputańskich, zagnieżdżonych w okolicach Kulu — że zawsze tęskniła za śniegiem swych
gór ojczystych i że najmniejsza nawet kropelka krwi góralskiej przyciąga człowieka prędzej czy później w te strony, skąd wziął początek.
— Tarn osiędę i zdobywać będę wiedzę! — powiedział sobie Purun Bhagat, wdzierając się na stoki Siwaliku, zarosłe kaktusami, sterczącymi na kształt świeczników siedmioramiennych. Gdy wszedł na trakt, wiodący do Szimli, zaświstał mu koło uszu rzeź-wy wiatr, płynący od Gór Himalajskich.