od Niemców czy Rosjan?...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

.. Ależ mnie naplewać na to, czy będzie mnie zamykał w areszcie
przodownik czy krasnyj komisarz, czy niemiecki szupo!
– I pewno! Jaka różnica? – odezwały się liczne głosy.
– Jedna cholera! – przytwierdził Cipak.
– A naród?... Czy będę przeklinał po polsku, czy po angielsku, to mi też chyba wszystko
jedno. Tak samo z tym obowiązkiem wobec społeczeństwa. Za cóż to mamy być mu obowią-
zani? Za te nary, za te łachmany? A może za to, że tropią nas, jak dzikie zwierzęta, że niszczą
jak pluskwy? Co nas z tym twoim społeczeństwem łączy? Nic, oprócz tych ochłapów, które
czasami możemy im od pyska wyrwać, żeby nie zdechnąć z głodu. Idźże, pętaku, do tego
społeczeństwa! Niech ci ono choć jeden palec poda!...
Cipak wtrącił słówko i audytorium zaśmiało się głośno.
– Frajer jeszcze z ciebie – mówił Niżynier. – Dęty frajer. I co to w ogóle jest to twoje spo-
łeczeństwo?... Też puste słowo. Niby kto?... Kamieniczniki, spasiona ich mać, co nic nie ro-
bią, tylko forsę z lokatorów ściągają, czy kupcy i bankierzy, co mają w głowie jedno czere-
mere, jakby tu więcej tejże forsy wydusić, czy obszarnicy, co żyją z ukradzionej przez przod-
ków ziemi i z chłopskiej pracy?... Pytam: kto, do cholery, jest tym społeczeństwem?... Fabry-
kanci, ziemianie, kupcy?... Kto?
– Oni wszyscy – spokojnie powiedział Murek. – Oni wszyscy, i chłopi, i robotnicy i urzęd-
nicy, i księża, i my...
– Stop! Stop! – przerwał Niżynier. Nie rozpędzaj się, Trzewik, bo nosem w ścianę ude-
rzysz. Po pierwsze, nie mieszaj tu urzędników. Urzędnicy, to – państwo, a po drugie, nie wsa-
dzaj tu księży. Księża, to urzędnicy państwa watykańskiego. I jedni i drudzy robią to, co im
ich państwo każe. A społeczeństwo, jak myślę, pochodzi od słowa społem, pospołu. Tak, czy
nie? Otóż, co może zespolić robotnika i chłopa z burżujem?... Chyba tyle, co policjanta ze
mną albo z tobą, czy też psa z gnatem. Gdy zobaczysz, że pies obrabia gnata, nie powiesz
chyba, że to jest psio-gnatowe społeczeństwo? Co?... A tychże burżujów, co między sobą
łączy?... Nie to przecie, że każdy z nich tylko się czai, by drugiemu forsę zahapać?
– Łączy ich wiele – nie poddawał się Murek. – Wspólne zwyczaje, kultura, obyczajowość,
poglądy na moralność. I to jest właśnie społeczeństwo.
– No, to wsadźże je sobie – wybuchnął Niżynier. – Wspólne obyczaje, moralność! Chyba
dlatego wspólne, że każdy z nich chciałby okraść drugiego i każdy ma gębę, pełną pięknych
słówek. Znam ja ich! Znam! Oni to robią opinię publiczną, tę siatkę, w którą omotają każdego
słabszego, jeżeli mu się tylko jakie nieszczęście przytrafi. Omotają i trach o ziemię. Zadepczą
w imię moralności, w imię prawa, a później na wyścigi biegną, żeby rozdrapać to, co po
tamtym zostało, by zająć jego miejsce, zabrać jego dorobek, jego sławę, jego samicę! Znam ja
ich! A w obronie zadeptanego, myślisz, że stanie kto? Nie, bracie, nikt! Żaden wzniosły bał-
wan, żaden najserdeczniejszy przyjaciel, ani kobieta, choćbyś ją przedtem złotem obsypywał,
choćbyś jej, jak pies służył, pójdzie do innego, do silniejszego, do większego samca, do bo-
gatszego, bo ją jej sucza natura niesie, roznosi, tę najgorszą ścierkę, tę fałszywą gadzinę, tę...
Znowu zapienił się i wśród kaszlu wyrzucał z siebie wściekły bełkot najobelżywszych
słów, aż stracił oddech i upadł nieprzytomny na pryczę.
– Jazda, Pieczonka, zakomenderował zawsze rzeczowy Cipak. – Bierz go za gicały i do
ubikacji pod kran. Zemdlał.
112
Towarzystwo rozlało się po narach. Wkrótce powrócił i ocucony Niżynier. Do dyskusji
nikt już nie miał ochoty. Murek ułożył się na górze, podsunął pod głowę buty, owinięte w
spodnie, przykrył się marynarką, lecz zasnąć nie mógł. W kącie cichutko grał na organkach
dziobaty Stasiek. Pod lampą jeszcze kilku namiętniejszych graczy kłóciło się o rzekomo zna-
czone karty, z różnych stron dolatywało chrapanie. W rogu, w sąsiedztwie krzywej pryczy, w
najciemniejszym zakamarku sali kotłowało się wśród sapania, nagłych ruchów i stłumionych
szeptów. Tam sypiał zwykle młody chłopak, dezerter Jasiek, nazywany tutaj, jak i wszyscy
jemu podobni „ciotą”. Murek przypomniał sobie jego długie płowe włosy, różową twarz i
grube, bardzo wydatne wargi. Zaklnął pod nosem i przewrócił się na drugi bok. Nie wiadomo,
dlaczego przyszło mu na myśl, że tę blondyneczkę z Żoliborza widział już kiedyś dawniej.
Nawet jej imię. Mika, wydało mu się znajome. Musi to być dobra dziewczyna...
Pod zamkniętymi powiekami zaczął się rysować jej delikatny, dziewczęcy profil, lecz oto
zmienił się szybko w rysy Niry. Ach, z jakąż dokładnością, gdyby był malarzem, mógłby z
pamięci odtworzyć ją w najdrobniejszych szczegółach. Jak precyzyjnie wypieściłby kształt jej
nosa i dumnych ust, i te cienie koło oczu... I to spojrzenie takie władne lub inne, roziskrzone
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.