Na samym końcu obozowiska piechoty morskiej stali kapral Przechył z kapitanem Cichaczem...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

Dalej obozowały wierne oddziały Gwardii Hissarskiej, której żołnierze w ponurym milczeniu szykowali swe tulwary i okrągłe tarcze. Coltaine ufał im bez zastrzeżeń. Tubylcy zawsze walczyli z fanatyczną zajadłością, jakby dźwigali brzemię wstydu i poczucia winy, od którego mogli się uwolnić tylko wyrzynając wszystkich swych zdradzieckich pobratymców.
Kapitan Cichacz uśmiechnął się na widok Duikera.
– Masz czym zasłonić twarz? Dzisiaj zeżremy całe mnóstwo pyłu, starcze.
– Pójdziemy na końcu klina, historyku – poinformował go Przechył z niezbyt zadowoloną miną.
– Wolę zeżreć pył niż jard zimnego żelaza – odparł Duiker. – Wiemy już, z kim będziemy walczyć, Cichacz?
– Dla ciebie: kapitan Cichacz.
– Zacznę cię tytułować, jak tylko przestaniesz do mnie mówić „starcze”.
– Żartowałem, Duiker. Możesz mnie nazywać, jak chcesz, w tym również: upartym skurwysynem.
– Zastanowię się nad tym.
Cichacz wykrzywił z niesmakiem twarz.
– Nie wyspałeś się, co? – Odwrócił się do Przechyła. – Jeśli ten staruch zacznie przysypiać, osobiście pozwalam ci przydzwonić mu w ten poobijany hełm, kapralu.
– O ile sam nie zasnę, kapitanie. Męczy mnie demonstrowanie dobrego humoru.
Cichacz popatrzył kwaśno na Duikera.
– Chłopak zrobił się ostatnio wyszczekany.
– Zauważyłem.
Słońce wyłaniało się już zza horyzontu. Nad zaokrąglonymi wzgórzami na północy unosiły się jasnoskrzydłe ptaki. Duiker przyjrzał się swym butom. Przez sfatygowaną skórę przesączała się poranna rosa. Na noskach osadziły się lśniące kłębki pajęczyny. Ten widok wydał mu się nieopisanie piękny.
Pajęczyny... wymyślne pułapki. A ja przeszedłem przez nie bezmyślnie i zniszczyłem pracę całej nocy. Czy pająki będą dziś przeze mnie głodować?
– Nie ma się co zastanawiać nad tym, co będzie – odezwał się Cichacz.
Duiker uśmiechnął się, spoglądając na niebo.
– Jak brzmią rozkazy?
– Szpicę ataku stanowi piechota morska. Po obu flankach jedzie konnica Wron. Głupie Psy, teraz, na Togg, ciężka kawaleria, wspierają piechotę morską swą masą. Potem jadą ranni, osłaniani ze wszystkich stron przez piechotę Siódmej Armii. Kolumnę zamykają wierni hissarczycy i konnica Siódmej Armii.
Duiker zareagował powoli. Po chwili zamrugał powiekami i popatrzył na kapitana.
Cichacz skinął głową.
– Uchodźcy i stada zostają z tyłu, po tej stronie doliny, ale nieco na południe, na wąskiej półce lądu, która na mapach nosi nazwę Płycizn. Od południa ogranicza ją szereg wzgórz. Straż pełni tam Klan Łasicy. To było najbezpieczniejsze wyjście. Po Sekali wszyscy zrobili się ponurzy i złośliwi. Ich jeźdźcy spiłowali sobie nawet zęby, jeśli potrafisz w to uwierzyć.
– Idziemy do walki nieobciążeni – zauważył historyk.
– Tak jest. Nie licząc rannych.
Z obozu piechoty wyszli kapitanowie Sulmar i Chenned. Postawa i wyraz twarzy tego pierwszego znamionowały oburzenie. Chenned był w drwiącym nastroju, choć wyglądał na lekko oszołomionego.
– Krew i flaki! – wysyczał Sulmar, strasząc natłuszczone wąsy. – Ci cholerni saperzy i ten pomiot Kaptura, ich kapitan, tym razem przesadzili!
Chenned spojrzał Duikerowi w oczy i potrząsnął głową.
– Coltaine zbladł, kiedy o tym usłyszał.
– O czym?
– Saperzy ulotnili się w nocy! – warknął Sulmar. – Niech Kaptur weźmie tych tchórzy, co do jednego! Niech Poliel pobłogosławi ich zarazą i niech jej ropiejący pocałunek zarazi francą ich nieprawe potomstwo! Niech Togg stratuje jaja tego ich ka...
Chenned śmiał się z niedowierzaniem.
– Kapitanie Sulmar! Co by powiedzieli twoi przyjaciele z Rady na tak plugawe przekleństwa?
– Niech cię Pożoga porwie, Chenned! Przede wszystkim jestem żołnierzem! Strumyczek przejdzie w powódź. Oto, co nas teraz czeka.
– Nie będzie żadnych dezercji – uspokajał go Cichacz, powoli przeczesując poobtłukiwanymi palcami brodę. – Saperzy nie uciekli. Idę o zakład, że coś kombinują. Niełatwo jest wziąć w cugle tę niemytą, niedobraną zgraję, kiedy nie można nawet znaleźć ich kapitana, ale nie przypuszczam, by Coltaine drugi raz popełnił ten sam błąd.
– Nie będzie miał okazji – burknął Sulmar. – Jeszcze dziś do uszu wlezą nam robaki. Nikt z nas nie uniknie tej uczty. Zapamiętajcie sobie moje słowa.
Cichacz uniósł brwi.
– Jeśli swoim żołnierzom też tak dodajesz odwagi, to naprawdę im współczuję, Sulmar.
– Współczucie jest dla zwycięzców, Cichacz.
Rozległ się żałobny dźwięk rogu.
– Koniec czekania – odezwał się z wyraźną ulgą Chenned. – Kiedy padniecie, zostawcie mi spłachetek trawy, panowie.
Duiker śledził wzrokiem obu kapitanów. Nie słyszał tego pożegnania już od bardzo dawna.
– Ojciec Chenneda służył w Pierwszym Mieczu Dassema – wyjaśnił Cichacz. – Tak przynajmniej opowiadają. Nawet jeśli z oficjalnych historii znikają imiona, przeszłość ukazuje swą twarz. Nieprawdaż, starcze?
Duiker nie miał ochoty reagować na żadną z tych drwin.
– Pójdę sprawdzić ekwipunek – oznajmił, odwracając się.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.