Powinienem postarać się o telefon...
Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.
Zdaje się, że trwa to w miarę krótko. Francuz, od którego odkupiłem barkę, zainstalował w niej telefon i zapłacił za słupy z przewodami stojące wzdłuż berge. Zadzwonię z mieszkania w Paryżu - niech kogoś tu przyślą, żeby założył nam telefon.Kupuję w składzie dwucentymetrowej grubości płyty styropianu i obijam nimi podłogę na górze. Na to kładę dywany, które kupiłem w Abbe Pierre. Po ich rozwinięciu człowiek ma wrażenie, jakby stąpał po grubych, puszystych derkach. A więc, jeśli o mnie chodzi, jesteśmy powtórnie gotowi do zamieszkania na barce.
Wprowadzamy się podczas weekendu. Życzliwi przyjaciele pożyczają nam trzy furgonetki, podobne do amerykańskich, którymi zwozimy wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Obracamy dwukrotnie pomiędzy mieszkaniem a barką.
Umowa najmu mieszkania wygasa dopiero z końcem miesiąca, nie ma więc problemu. Przede wszystkim czeka nas wielkie sprzątanie, aby doprowadzić dom do stanu kryształowej czystości, której Francuzi spodziewają się po wyprowadzających się lokatorach. Ale przywykliśmy już do takich prac. Planujemy je na przyszły weekend.
Główny ciężar biorę na siebie, cały tydzień piorąc dywany szamponem i czyszcząc meble; pozostaje tylko wyskrobać resztki i pociągnąć gdzieniegdzie farbą. Dzieciaki dzielnie pomagają. Nie po raz pierwszy przenosimy się na nowe miejsce.
Najwyraźniej cała rodzina cieszy się z perspektywy zamieszkania na barce. Zawieszam na burtach stare, zużyte dętki samochodowe. Kupuję je prawie darmo w wielkim sklepie w Paryżu, który sprzedaje opony. Maluję je na biało w czarne paski. Wprawdzie dętki te, składając się głównie z łat, nie przedstawiają zbyt imponującego widoku, lecz w razie czego, gdyby ktoś wpadł do rzeki, można będzie je rzucić na linie i przyciągnąć nieszczęśnika.
Siedząc w sobotni wieczór przy stole, niemal zapominamy, że unosimy się na wodzie. Spokoju nie zakłóca żaden ruch; zasłoniliśmy kotary, które przywieźliśmy z Paryża, i tworzymy własny, zamknięty świat. Żałuję tylko, że nie da się jakoś podnieść kładki, niczym zwodzonego mostu w średniowiecznym zamczysku, tak abyśmy odcięli się zupełnie.
W niedzielę słońce wstaje o świcie i zagląda przez okna w burcie od strony rzeki. Skąpani w blasku, jemy na śniadanie rogaliki, które sprzedaje piekarnia na naszej ulicy. Wszyscy tryskamy dobrym humorem, jakbyśmy bawili się w dom.
W poniedziałek Rosemary i dzieci jadą do szkoły. Camille, idąc po pomoście, z tornistrem przewieszonym przez ramię, odwraca się i spogląda na mnie.
- Rety, tatku, to wyglÄ…da jak prawdziwy dom. Nikt w szkole mi nie uwierzy.
Wiązać koniec z końcem
Podczas kolejnych dni i tygodni staram się łączyć prace na barce z malowaniem. Muszę malować, aby spłacić długi. Rodzinie podoba się nowe życie, ale najbardziej cieszy ich to, że nie muszą odbywać długiej podróży z Paryża.
Przez miesiąc powstaje osiem obrazów, wszystkie o tematyce rzecznej. Siedząc na dachu barki, maluję widoki, które rozpościerają się po obu stronach. Dach pokryty jest połaciami metalu, z biegnącą poziomo kalenicą. To cudowne siedzieć tam na górze i patrzeć sobie w górę i w dół Sekwany - od miejsca, gdzie rzeka zakrzywia się ku Paryżowi, aż do miejsca, gdzie owija się wokół wyspy.
Maluję też z pomostu w dokach należących do klubu kajakowego, który znajduje się jakieś dwieście metrów od naszej barki, w kierunku przeciwnym do Paryża. Tutaj właśnie przed stu laty malowali swoje dzieła Monet, Sisley i Renoir. Ten nisko położony pomost daje ciekawą perspektywę, gdyż doki, z których wioślarze puszczają skulę, schodzą do samej wody. Dodatkową zaletą jest, że w przeciwieństwie do ulic Paryża, gdzie również maluję, kręci się tu niewielu ludzi.
Tymczasem przybijam na dole frisette i rozkopuję łachę piasku, aby wreszcie dopchnąć rufę do brzegu. Prawie równam już z pozostałymi barkami. Pod jakimś pniakiem wyrzuconym na berge znajduję zwój poskręcanej metalowej linki; wyszarpuję ją stamtąd i rozwijam na helage. Wkładam grube rękawice, bo kabel ma ostre jak igiełki wąsy tam, gdzie część żyłek przerdzewiała i wykruszyła się. Rozciągnąwszy linkę, stwierdzam, że choć skorodowana, jest nadal mocna; przywiązuję nią łódź do brzegu. Przedtem jednak upewniam się, że kabel nie należy do żadnej z moich sąsiadek. Z przekąsem informują mnie, że używał go poprzedni właściciel barki. No cóż, kto znalazł, to jego.
W Chez Mollard kupuję sześciostopowy drąg z litego metalu, gruby na dwa cale. Wbijam go w brzeg młotem kowalskim, który znalazłem na dnie kadłuba zbiornikowca, gdy oczyszczałem go z ropy. Ponieważ trzonek przegnił, kupiłem nowy w sklepie z narzędziami w Le-Pecq. Młot musi ważyć z dziesięć funtów; trzymając go, czuję rozpierającą mnie moc.
Wykopuję dwustopowej głębokości jamę i zalewam ją betonem. Następnie osadzam w niej drąg i wbijam go, waląc młotem ile sił i obserwując w radosnym zdumieniu, jak drąg zagłębia się o pół cala po każdym uderzeniu. Wbijam sztabę tak długo, aż z betonu wystaje zaledwie na półtorej stopy. Odchylam drąg, aby linka nie mogła się z niego zsunąć.
Za pomocą dwóch półwęzłów przywiązuję linkę do pachołka na metalowej barce. Do drugiego końca linki doczepiam sznur, u jego końca zaś przywiązuję solidny kamień. Chyba za trzecim razem udaje mi się dorzucić nim do brzegu. Wtedy pędzę, by go schwytać, zanim ciężar linki i samego kamienia wciągnie go z powrotem do wody.
Ponownie w ruch idzie mój kołowrót. Nadal stoi on unieruchomiony przy tym samym drzewie, do którego przywiązałem go łańcuchami, wyciągając barkę z płycizny. Owijam linkę wokół stalowej sztaby i zaczepiam ją o hak wciągarki. Kręcę korbą, dopóki linka nie napniesię wokół drąga. W ten sposób przyciągam barkę o dobre sześć cali. Wybieram linkę, zakładam węzeł na sztabie, dorzucam jeszcze dwa półsztyki z obu stron, tak iż całość przypomina niemal węzeł prosty.