W chwili, gdy pieluszka Emmy osiągnęła masę krytyczną, zatrzymaliśmy się przed białym, pękatym domem, stojącym przy ulicy z dwoma rzędami drzewek w donicach...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.


- W samą porę - odezwała się Liz, prowadząc Carol Jeanne plastikowym chodnikiem do wejścia.
Bez klucza otworzyła drzwi. Kiedy przyjrzałem im się bliżej, że zdumieniem stwierdziłem brak jakiegokolwiek zamknięcia. Widocznie na "Arce" niezbyt sobie ceniono prywatność i każdy w Mayflowerze miał pełny dostęp do naszego życia i dobytku. Carol Jeanne chyba tego nie spostrzegła, bo w przeciwnym razie natychmiast kazałaby założyć zamki.
Wnętrze bardziej przypominało namiot niż trwałą budowlę. Całą podłogę pokrywał dywan, który się zwijało podczas przenosin. Wkrótce odkryłem, że toalety, zlewy i prysznice usytuowano przy zewnętrznych ścianach, a wodę dostarczały rury, wijące się nad ziemią między domami, w każdej chwili gotowe do rozmontowania.
Nadmuchiwane ożebrowanie zapewniało sztywność ścianom, ale cała konstrukcja trzymała się głównie dzięki temu, że ciśnienie wewnątrz budynku było wyższe niż na dworze. Wszędzie słyszało się cichy, lecz nieustanny szum wpompowywanego powietrza.
Ktoś już rozpakował nasze rzeczy, bezceremonialnie stawiając je w pokojach wedle własnego uznania. Ciemne, mahoniowe meble nie pasowały do wybrzuszonych ścian. W labiryncie krzeseł i kanap Liz odnalazła drogę do najbliższej toalety, by jak najszybciej obsłużyć Emmy, nie zważając, że wszyscy przestępujemy z nogi na nogę. Ledwie tam weszła, narobiła krzyku. Po chwili usłyszeliśmy stukot racic i Pink, niczym karaluch, pierzchnęła z łazienki na korytarz. Kiedy Nancy zaniosła ją do domu, świnia widocznie wpakowała się do miski klozetowej, jak to zwykła czynić w naszym domu w New Hampshire.
Carol Jeanne weszła ze mną do łazienki. Liz już ochłonęła po szoku wywołanym spotkaniem z Pink. Pomieszczenie okazało się zbyt ciasne, żeby Carol Jeanne mogła w czymś pomóc, ale przecież chodziło o jej dziecko. Pochyliła się więc nad Liz i uważnie obserwowała, jak tamta sprawnie wykonuje niewdzięczną robotę.
Wreszcie Liz oddała Emmy matce i dopiero wtedy umyła ręce. Tylko ręce, bo jakimś cudem jej ubranie pozostało czyste.
- No, załatwione - rzekła. - Wprawdzie nie pachnę różami, ale tak to już bywa z dziećmi.
- Świetnie pani sobie z tym radzi - stwierdziła Carol Jeanne. - Domyślam się, że ma pani dzieci.
- Jak już wspomniałam na pogrzebie, jedynym moim talentem jest umiejętność matkowania. Oczywiście, to nic nadzwyczajnego. Wynika z nieodpartej skłonności do rozmnażania, typowej dla każdego żywego stworzenia.
Kiedyś również Carol Jeanne zapewne ulegała tej skłonności, ale Emmy i Lidia okazały się tak skutecznym lekarstwem, że teraz nawet na samą myśl traciła wszelką ochotę.
- I dla każdego gatunku - powiedziała. - Czasami mam wrażenie, że u poszczególnych osobników pęd do rozmnażania jest wyrazem ogólnej tendencji do wypełniania każdej wolnej przestrzeni, co jest charakterystyczne dla wszystkich gatunków. Jednostka to sprawa incydentalna. Przyroda nie dba o jednostki.
- Fakt, ale zależy jej na tym, byśmy my o nie dbały, bo inaczej nasze dzieci nigdy by nie przeżyły ani nie dorosły. Myślę, że chyba właśnie takie są prawa natury. Nawet jeśli człowiekowi to nie w smak, zawzięcie się tym opycha.
- Opycha? Czym?
- Jabłkiem, Ewo, jabłkiem - odparła Liz i nagle uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Jaka ja jestem niemądra! Stoję tu i gadam głupstwa o prawach natury osobie, która zna je najlepiej w świecie.
- Za to pani chyba więcej rozumie - powiedziała Carol Jeanne.
Wiedziałem, że wcale tak nie uważała, lecz widocznie polubiła tę kobietę albo pragnęła się jej odwdzięczyć za pomoc i dlatego chciała, by Liz w jej towarzystwie nie czuła się skrępowana. Carol Jeanne była niewątpliwie zadowolona, że w Mayflowerze znalazła kogoś, z kim w ogóle można porozmawiać. Reszta naszych nowych znajomych - w rodzaju Penelopy, Dolores i zmarłej Odie Lee - okazała się koszmarna, a życie na "Arce" zaczynało przypominać piekło, więc jeśli Carol Jeanne troszeczkę połechtała próżność Liz, czy można ją za to ganić?
- Rozumiem dzieci, i tyle - rzekła Liz. - Warren jest dobrym ortopedą, lecz nie aż tak dobrym, żebyśmy się tu znaleźli, nie mając bystrych dzieci, jakie są pożądane na "Arce". Pamięta pani kontrakt. Tylko ludzie z co najmniej jednym dzieckiem, w dodatku wciąż zdolni płodzić następne, mogą wziąć udział w wyprawie. Pierwszeństwo przyznaje się osobom, których starsze dzieci uzyskują najlepsze wyniki w testach. Ja rodzę takie dzieci, a kwalifikacje Warrena z pewnością są przydatne, więc dlatego tu jesteśmy.
Zerknąwszy w okno, zobaczyłem Mamuśkę, która pośpiesznie zbliżała się ulicą. Zaskrzeczałem pokazując ją ręką. Kiedy Carol Jeanne skierowała wzrok w tamtą stronę, Mamuśka akurat stanęła, obrzuciła spojrzeniem dom i zmarszczyła brwi. Widząc to, Liz zagadkowo się uśmiechnęła.
- Oczywiście, istnieją wyjątki od obowiązku reprodukcji - rzekła. - Na przykład, pani rodzice.
- Moi teściowie.
- Powodzenie wyprawy tak bardzo zależy od udziału pewnych ludzi, że dla nich niektóre przepisy troszeczkę się nagina - powiedziała Liz z uśmiechem. - Nikt nie ma nic przeciwko temu. Przyjęlibyśmy panią z otwartymi rękami, nawet gdyby pani już nie mogła rodzić, miała słonia za świadka i przywiozła ze sobą czworo staruszków. Pani obecność tutaj zapewnia naszym dzieciom większe szansę przeżycia na nowej planecie.
No cóż... Liz pewnie zmieni zdanie, kiedy naprawdę pozna Mamuśkę.
Red dogonił matkę i wkrótce oboje pojawili się w wejściu, ciągnąc za rękę Lidię.
- Jak tam Pink? - spytał żonę.
- Już zdążyła przywłaszczyć sobie łazienkę - odparła Carol Jeanne.
Mamuśka zatrzymała się przy drzwiach, ciężko dysząc. Jednym spojrzeniem oceniła sytuację, a gdy złapała nieco tchu i mogła już zamknąć usta, ściągnęła wargi.
- Gdzie robotnicy od przeprowadzek? Przecież tego nie można tu tak zostawić. Kiedy oni to skończą?
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.