woła, śpi spokojnie, zawierają przesłanie do „przygodnego czytelnika”, przed którym – to przekleństwo „przygodnego czytelnika”...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.


Nie jest wszakże kradzieżą jego smutna opowieść, bo nie można okraść siebie, a on pisze o
sobie. Z wielu znanych mu spraw z ogromnego terenu, który poznał (z „połowy Szczecina”),
wybrał to, co dotyczy bezpośrednio jego. Nie wie jednak, czy to jest gorsze, niż pisanie o ży-
ciu innych ludzi. Może być posądzony o zarozumialstwo. (Inne sądy krytyczne „przygodnego
czytelnika” nie są w stanie go zmartwić. Wolno szydzić z jego błędów stylistycznych. Wolno
upstrzyć cały brulion czerwonymi dopiskami, jakimiś „sic!” czy „ejże?”, łatwo wykryć w
jego smutnej opowieści schemat. Mawka wie, że jest „słaby w piórze”. Pracuje na lichym
warsztacie, w którym stół się rozpada od uderzeń, w którym młotek wyskakuje z trzonka i
bije go w palce, a imadło ma przetarty gwint, pilnik jest gładki jak papier.) Nie zarzutów
63
warsztatowych obawia się Mawka. Nie gramatyki opisowej. On drży na myśl („ja drżę na
myśl”, napisał), że czytelnik zapyta go – jakim prawem? Jakim prawem uważa swój ból za
silniejszy od innych? (To jest tak, jakby ktoś, dobrze wiedząc, że ciało każdego człowieka
zawiera porcyjkę metalu, własny metal uważał za najszlachetniejszy.) „Poszedłem na kom-
promis” – pisze Mawka – „Postanowiłem szereg faktów przeinaczyć. Ta opowieść jest o mnie
i – jednocześnie – nie o mnie. Uczucia są moje – przygody zmyślone. Nikogo nie okradłem z
jego uczuć, ale też każdy ma szansę rozpoznania w moich troskach – własnych trosk”. (Mu-
siał być dumny z tej konkluzji. Zdanie to ma litery pogrubione, cieniowane żółtą kredką.)
Bohaterem opowieści jest inkasent Maurycy Mawczyna.
Każdego dnia o szóstej dziesięć w jego oknie na poddaszu zapala się światło. Poznajemy
go w epizodzie, gdy po wyjściu z łazienki z kroplą krwi trzepocącą na szczęce (po goleniu,
brzytwą) karmi jajkiem szczeniaka, puszystego jak grzbiet morskiej fali. Szczeniakowi na
imię Adriatyk. O godzinie szóstej czterdzieści gaśnie światło w oknie na poddaszu. Dziesiątki
tysięcy ludzi zajmuje w tym samym czasie dziesiątki tysięcy metrów kwadratowych w tram-
wajach, na przystankach i w zakładach pracy. Kucharki w barach mlecznych – w kłębach pa-
ry – szurają drewniakami po cementowych posadzkach. Drewniaki ześlizgują się z ich go-
łych, mokrych nóg. Listonosze wytrzepują z mundurów całe doniczki kurzu zebranego z ulic.
Wychodzą z wąskich bram, by od nowa wchłaniać cząstki prószącego szarym ciałem miasta.
Zimne palce czarnowłosych pielęgniarek wylewają z nocników słoneczną urynę. Czarnowło-
se szorują mydłem pierścionki na długich palcach: O godzinie szóstej czterdzieści dwie inka-
sent wychodzi z domu, ubrany w stareńki garnitur, z tabliczką czekolady w czarnej teczce.
On, inkasent, na pierwszy rzut oka niczym się z szarego tłumu nie wyróżnia. (Tak jak w sza-
rej substancji mózgu nie odróżnisz komórki dwutysięcznej siódmej od pozostałych komórek.
Trzeba specjalnych narzędzi, niesłychanie precyzyjnej aparatury, by móc wskazać, że to wła-
śnie w komórce nr 2007 narodziła się genialna myśl, podczas gdy pozostałe komórki produ-
kują myśli nader pospolite.) Cóż szczególnie godnego uwagi ma inkasent Maurycy Mawczy-
na? Może jest wynalazcą, twórcą kolorowej telewizji? Skądże znowu! A więc: bokserem,
siłaczem, któremu nie pozwalają walczyć, ponieważ może zabić od jednego uderzenia? Nie!
Maurycy nie rozgniótł w życiu komara. Może jest czarnoksiężnikiem? Nie. Uwodzicielem?
Nonsens. Mordercą? Nie, nie jest. Marzycielem?
Tak, inkasent jest marzycielem. Uważają go za człowieka, który wchodzi do cudzych
mieszkań, żeby zdzierać pieniądze za światło i gaz. Tak, rzecz jasna, postępuje Maurycy, bo-
wiem to jest jego obowiązkiem. Ale nie pasją Mawczyny, o nie! Jego pasją jest ów przejmu-
jący chorał metalowych świerszczy-liczników, które są prześwitami kolosalnego Sezamu,
które przed nim, tylko przed nim otwierają swoje złote tajemnice... Godzinami może słuchać
muzyki liczników. Trzymać palce na tych węzłach unerwienia świata.
O godzinie piętnastej zero zero spotykamy inkasenta w jadłodajni. Oglądamy go oczami
kelnera. Mawczyna, człowieczek w garniturku, z czarną teczką, długo czeka na bigos. Kelne-
rowi się nie śpieszy. Kelner wie, że ktoś z twarzą spłoszonego szczura i policzkiem pociętym
brzytwą nie zażąda księgi życzeń i zażaleń. Nie napisze do gazety. Będzie czekał. Kelner chce
go sprowokować do kłótni: obsługuje tych, którzy przyszli później, nie chce wytrzeć strugi
piwa, która płynie po stole inkasenta, która wchodzi w jego łokcie. Klient jest spokojny. Za-
dziwiająco spokojny. Kelner wreszcie postanawia go obsłużyć – niech się, myśli, chłopina
nażre. Ale klient z jadłodajni znika. Nikt nie spostrzegł, kiedy wyszedł ów flegmatyk. Musiał
wybiec prędko. Coś musiało go wypłoszyć. Może ktoś? Mawka nie zamierza taić przed
„przygodnym czytelnikiem” przyczyn nagłej ucieczki spokojnego inkasenta z jadłodajni.
Mawczyna musiał uciec, biec nie oglądając się za siebie, owładnięty panicznym strachem.
Uszło bowiem uwadze kelnera, że do sali wszedł wysoki, uśmiechnięty mężczyzna. Niena-
ganny ubiór i szczere oczy przybysza nie budziły podejrzeń, iż ów człowiek jest nikczemnym
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.