W LATACH PANA NASZEGOELURIAWreszcie wiedział, jak nazywa się to miasteczko: Eluria...
Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.
Pięknie, ale też jakoś tak złowieszczo. Chociaż w tych okolicznościach każda nazwa byłaby raczej złowieszcza. Chciał już wyjść, gdy dojrzał drzwi zabezpieczone drewnianym skoblem.Podszedł bliżej, zatrzymał się na chwilę i wyciągnął jeden z wielkich rewolwerów, które nosił zawieszone nisko na biodrach. Postał jeszcze chwilę ze zwieszoną głową, rozmyślając (Cuthbert, jego stary przyjaciel, zwykł mawiać, że trybiki w głowie Rolanda obracają się wprawdzie bardzo powoli, ale nader efektywnie), a potem wyciągnął skobel. Otworzył drzwi i natychmiast się cofnął, unosząc broń w oczekiwaniu ciała (na przykład tutejszego szeryfa), które runie do pokoju z podciętym gardłem i wytrzeszczonymi oczami. Ofiara WYSTĘPKU domagająca się ZADOŚĆUCZYNIENIA...
I nic.
Cóż, w środku leżało z pół tuzina brudnych wdzianek dla więźniów, dwa łuki, kołczan ze strzałami, stary zakurzony motor, strzelba, która wypaliła ostatni raz chyba ze sto lat temu, i jeszcze miotła... to jednak akurat Rolanda nie obchodziło. Dla niego pakamera była pusta.
Wrócił do biurka, otworzył rejestr i przerzucił kartki. Nawet papier był nagrzany, jakby ktoś próbował upiec księgę. Poniekąd tak właśnie było, pomyślał. Gdyby Ulica Główna wyglądała nieco inaczej, mógłby oczekiwać mnóstwa doniesień o obrazie uczuć religijnych, ale nie trafił na żadne i wcale się" tym nie zdziwił - ostatecznie skoro kościół mógł tu sąsiadować z dwoma saloonami, miejscowi wyznawcy Jezusa musieli należeć do tych rozsądniejszych.
Znalazł za to sporo drobnych spraw i kilka grubszych: jedno morderstwo, jedną kradzież konia i obrazę damy (co zapewne oznaczało gwałt). Mordercę przewieziono do miejscowości zwanej Lexingworth,
gdzie mieli go powiesić. Roland nigdy nie słyszał o tym mieście. Następna notatka głosiła: “Zielony lud przybył skutkiem tego". Roland nie wiedział, o co może chodzić. Ostatni zapisek donosił:
12/P/99. Chas. Freeborn, złodziej bydła, do osądzenia
Oznaczenie daty brzmiało mu dość obco, skoro jednak październik minął już dawno, uznał, że musi chodzić o pełnoziemie. Tak czy owak atrament wyglądał na równie świeży jak krwawa plama na pryczy, z czego można było wnosić, że niejaki Chas. Freeborn, złodziej bydła, osiągnął już wolność na krańcu swej drogi.
Wrócił do spiekoty i koronkowego brzęczenia dzwoneczków. Topsy spojrzał na niego półprzytomnie i znów opuścił łeb, jakby na tej pełnej pyłu ulicy było coś do szczypania. Jakby w ogóle myślał o tym, by poszczypać jeszcze kiedyś soczystą trawę.
Rewolwerowiec zebrał wodze, otrzepał je z kurzu o wyblakłe, bezbarwne dżinsy i ruszył dalej. Stukanie było coraz głośniejsze (kiedy wychodził z biura szeryfa, nie schował broni i nie widział powodu, by robić to teraz), a gdy zbliżył się do centralnego placu miasteczka, w dobrych czasach Elurii bez wątpienia targowiska, dojrzał wreszcie coś bardziej ruchomego niż dzwonki.
Po drugiej stronie placu ciągnęło się długie koryto na wodę, zrobione na oko z drzewa żelaznego (zwanego tutaj “sekwoją"), które w szczęśliwszych czasach napełniano z przerdzewiałej rury sterczącej obecnie jałowo po jego południowej stronie. Przez krawędź tej municypalnej oazy, może w połowie jej długości, zwieszała się noga w wyszarzałych do szczętu spodniach i dobrze przeżutym kowbojskim bucie.
Przeżuwaniem zajmował się wielki pies o sierści ze dwa tony ciemniejszej od sztruksowych spodni powyżej. W innych okolicznościach kundel zapewne dawno zdarłby już but z nogi nieboszczyka, teraz jednak spuchnięta stopa i łydka musiały wejść mu w paradę, postanowił więc po prostu przegryźć się przez przeszkodę. Chwytał but w paszczękę i szarpał nim w tę i z powrotem, aż obcas uderzał w drewniany bok koryta. Roland uznał, że nie pomylił się aż tak bardzo z tym stukaniem w wieko trumny.
Ale czemu on nie odejdzie po prostu trochę i nie wskoczy do koryta, żeby dobrać się do gościa od góry? - zastanawiał się. Przecież woda nie leci, nie musi się bać, że utonie.