Papież ten w 1979 roku powtórzył wobec amerykańskiej konferencji biskupów pradawną, konserwatywną zasadę, a co więcej, rozciągnął ją po kres wszech...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

.. Jestem pewien, że moi i wasi następcy nie odstąpią od tego wymagania, aż Chrystus powróci we wspaniałości Swojej."
Ortodoksyjnie-katolicki Chrystus wie, o co tu chodzi, co mu wolno, a czego nie wolno. Jego wiara i jego moralność unormowane zostały w najdrobniejszych szczegółach. Gdyby musiał uwzględnić jakiś wyjątek od reguł, które obowiązują wszystkich, i popadł z tego powodu w zakłopotanie, system dyspens pomoże mu z tego wybrnąć. Dyspensy nigdy nie dotyczą prawd dogmatycznych. Działają na marginesach. Na przykład tak zwana nierozwiązywalność prawidłowo zawartego i skonsumowanego seksualnie małżeństwa uchodzi za niewzruszoną. Wyjątki jakoby nie istnieją. Można jednak przed zawarciem małżeństwa uzyskać dyspensę, jeżeli na przykład zachodzą według prawa kościelnego przeszkody do zawarcia związku, takie jak pokrewieństwo między wujem a siostrzenicą.
To tylko drobnostka w porównaniu z tysiącznymi udrękami rozwiedzionych i znów zaślubionych sobie wiernych. System wie, co robi. Papież wie, dlaczego utrzymuje, że nie może nic zmienić. Każda zmiana oznaczałaby utratę władzy. W porównaniu z tym nadzieja niewiele znaczy.
Od powszechnej normy uwolnić może wyłącznie kościelny pasterz. Własna dyspensa nie jest przewidziana. Czyniłaby ona małżeństwo niemożliwym czy wręcz nieważnym. Tego nie da się naruszyć, przynajmniej dopóki nie nastąpi gruntowna reforma kościelnego prawa małżeńskiego. Ale tej właśnie Jan Paweł II świadomie zaniedbał. Jego kodeks z 1983 roku pod tym względem ani pod innymi nie zmienił się w istocie ani na włos. Próg jeszcze raz nie został przekroczony. Za to nakłada się po staremu ciężary, piętrzy przeszkody, zakreśla granice, grozi grzechem.
W ten sposób stwarza się łańcuch ustopniowanych zależności, a pomnożenie władzy duchownej rozciąga się aż w dziedzinę sumienia jednostki. Ludzie muszą się czuć przytłoczeni tą pomnażalnością miłosierdzia. I jest to zamierzone.
Tak czy owak chrześcijanin, ilekroć zbliży się do Kościoła tych dobrych pasterzy i zażąda od nich jakiejkolwiek posługi, zdany jest na ich dobrą wolę: wesele czy zgon, świątek czy piątek. W przeciwnym razie grozi mu nieważność aktów prawnych; a w niektórych wypadkach nawet klątwa, wykluczenie spośród sprawiedliwych w Kościele. I wszędzie czai się grzech. Tak to wygląda, gdy nadzieja zaklęta zostanie w kodeks.
Ponieważ obecny Papież nie dopuszcza żadnych zmian, a na temat problemów, rzeczywiście zaprzątających ludzi, w książce swej bez wyjątku zachowuje milczenie albo proponuje rozwiązania pozorne, można przyjąć, że problemy te w ogóle go nie interesują. Łatwiej jest pisać i wypuszczać na rynek książki o nadziei i o przyszłości wiary, niż w teraźniejszości zatroszczyć się o jakieś ulgi. Tą drogą Papież kroczy z lubością i z wdziękiem.
Wojtyła zdaje się być przekonany, że nie chodzi tu o dopasowanie Kościoła do przebrzmiałych modeli świeckich, lecz o ponadczasowe i wiekuiście ważne, więc niereformowalne dobro instytucji.
To charakterystyczne dla konserwatywnego myślenia, że Jan Paweł II w wypowiedziach swych raczej nie różnicuje ani jedynej i niezmiennej prawdy Kościoła, ani też absolutnej wierności, jaka się jej należy. Papież opiera swe uroszczenia - może i po to, aby zdławić w zalążku wszelką krytykę - na przyobiecanej pomocy Ducha Bożego. Już Piotr, ta opoka, który "jako człowiek był może lotnym piaskiem" (PPN 29), przemawiał mocą Ducha. Również i Kościół przemawia bez ustanku "w mocy Ducha Świętego" (PPN 28). Papież zaś "modli się tak, jak Duch zezwala mu mówić" (PPN 36).
Cóż dziwnego, że Wojtyła jest przekonany, iż ludzie świeccy ze swojej strony "we wszystkich sprawach obyczajowych, dotyczących prawdziwości życia chrześcijańskiego, patrzą na biskupów jako na swych przywódców, pasterzy i ojców". Tak powiedział w 1979 roku w Dublinie. Sprowadzone do najniższego wspólnego mianownika znaczy to: w pasterzach cała nadzieja trzody.
Jeżeli biskupi po ojcowsku świadczą posługi wspólnocie - tak Papież sobie wyobraża - to "raz po raz odpowiadają na głośny, nie zawsze wyraźnie sformułowany, ale faktyczny krzyk ludzkości: «Panie, chcemy Jezusa widzieć!» (Jan 12, 21)". Występują w swej "nadzwyczaj ważnej roli, ażeby ukazać światu Jezusa, przedstawić go prawdziwie i przekonująco", tak brzmią wytyczne. Treść tego rozumie się następująco: "Przekonywać o grzechu, to znaczy stwarzać warunki do zbawienia" (PPN 60).
I znów szczegóły tej roli ojcowskiej pozostają niejasne. Gdyby je skonkretyzować, zdemaskowałyby swój paternalizm. Gdyż nadzieja w patriarchalnej oprawie jest beznadziejna. Ojcowscy nauczyciele, doradcy, pasterze chwilowo jeszcze mogą się utrzymać na powierzchni. Ale nie zdążają ku przyszłości. A nawet zakładam, że ta branża po trochu wymrze, bo nie będzie jej słuchać nikt, chcący być czymś więcej niż owieczką.
Jan Paweł II mógłby sobie coraz bardziej uświadamiać tę przyszłość. W jego przemówieniach brzmi ton coraz bardziej błagalny. Woła na puszczy. Czyżby odczuwał większą trwogę, niż się przyznaje? "Nie mamy się lękać prawdy o nas samych" (PPN 26).
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.