tożsama z rozumieniem dobra zawartym w chrześcijaństwie czy choćby kulturze europejskiej...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.


To “dobro” ma polegać na służbie ludziom. Na czym jednak polega ta służba? Co jest jej
celem? Wszystko wskazuje na to, że nieograniczona niczym wolność człowieka (“Róbta co
chceta.”), a następnie, co już jest logiczne, jego boskość.
Koncepcja Mocy z założenia jednak ogranicza tę wolność i boskość poprzez swoją
programową kastowość. Ludzi dzieli się tam na wybranych i pielęgnujących swoje
wybraństwo (to im należy się pełnia władzy nad światem), wybranych, którzy zagubili swoje
wybraństwo lub nie zostali zaakceptowani przez innych wybranych (mają oni odrobinę lepszy
status niż tzw. zwykli ludzi, bo są szczególnie uzdolnieni) oraz zwykłych ludzi, którym
zostaje, zresztą także dla ich “dobra”,ślepe podporządkowanie się wybranym.
Dodatkowo w ramach zaprezentowanej koncepcji zarysowana jest bluźniercza koncepcja
mesjasza Mocy, która jest naigrywaniem się z największych świętości chrześcijańskich, i
która oczywiście ma całkowicie inną wymowę niż chrześcijańska. Ten moment teologii mocy
świadczy o tym, że jest ona sformułowana właśnie tak, a nie inaczej w celu zwiększenia swej
atrakcyjności w kręgu kultury europejskiej (zwiększenia konkurencyjności wobec
chrześcijaństwa). Jest on zresztą żywcem zaczerpnięty z doktryny Maniego (twórcy
manicheizmu).
Jeśli spojrzeć na teologię Mocy z chrześcijańskiego punktu widzenia należy stwierdzić, że jest
to czystej wody satanizm. Pamiętajmy, że prawdziwy satanizm nie polega na oddawaniu czci
szatanowi, ale na realizacji jego wskazań (“Bądźcie bogami”). Realizacja zaś tych wskazań
jest możliwa tylko po przyjęciu takiej teologii Mocy (lub innej doktryny posiadającej te same
podstawowe “wektory teologiczne”).
“Gwiezdne wojny” to więc dzieło propagandowe, które ma indoktrynować. Głosi pewną
bardzo określoną doktrynę religijną, ale tak niejako przy okazji, mimochodem, nie wprost, w
taki więc sposób, że jego odbiorcy często nie zdają sobie sprawy, że dociera do nich takie
przesłanie i że je przyjmują. Oni po prostu w pewnym momencie uświadamiają sobie, że
zaczęli wierzyć w coś, w co przedtem nie wierzyli, że to ukierunkowało ich zainteresowania i
zmieniło, w konsekwencji, życie. Przypominam, że pierwsze ulotki New Age miały
przyspieszać ten proces przez uświadomienie czegoś odbiorcom “Gwiezdnych wojen”.
Głosiły przecież: “Jeżeli podobały ci się Gwiezdne wojny przyjdź do nas.”
Zauważmy, że ten zabieg propagandowy został dokonany w kontekście dwóch mających
zwiększać jego skuteczność elementów.
Po pierwsze, atrakcyjność “Gwiezdnych wojen”. To nie jakiś nudny wykład teologiczny, ale
czysta rozrywka, pełna przygód, dowcipu, sytuacji wywołujących pozytywne emocje,
budzących uczucie zadowolenia, oszołamiających efektów specjalnych. Zauroczenie filmem
miało pociągać, i często pociągało, zauroczenie jego teologicznym przesłaniem.
Po drugie, teologia ta została sformułowana w pewnej, wyraźnej opozycji do propozycji
chrześcijańskich. Chrześcijaństwo proponuje obowiązek, cierpienie, wyrzeczenie, ascezę,
trud, który owocuje, ale po spełnieniu wielu wymagań. Tu proponuje się coś prostego i
łatwego, coś, co jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, coś, co nie wymaga rezygnacji z
niczego, żadnego prawie trudu, a zarazem coś, co daje efekty natychmiast i to, jakie efekty -
pewne nadprzyrodzone zdolności i umiejętności, ostatecznie boskość.
Gdy ukazał się w “Naszym Dzienniku” pierwszy mój artykuł na temat “Gwiezdnych wojen”
redakcja zawiadomiła mnie, że przyszło wiele listów od oburzonych fanów tego “arcydzieła”.
Zdziwiłem się. Myślałem dotąd, że czytelnicy “Naszego Dziennika” rekrutują się z
ortodoksyjnych środowisk katolickich. Okazuje się, że się jednak nie myliłem. Listy były od
tych, którzy mój artykuł odkryli w internecie (jest tam obecny “Nasz Dziennik”) poszukując
materiałów dla siebie (a więc zbierając wszystko, co dotyczy ukochanej sagi).
Listy te przeważnie zawierały wiązanki najbardziej wulgarnych przekleństw, obraźliwe uwagi
pod moim adresem i adresem redakcji. Wyrażały też zdziwienie, że można nie kochać
“Gwiezdnych wojen”. Fakt, iż wystąpiłem przeciwko nim większość z autorów listów
próbowała sobie (i innym) tłumaczyć w ten sposób, że jestem jakimś niekompetentnym
prostakiem i oszołomem. Pojawiło się tam też jednak kilka bardziej racjonalnych uwag.
Przyjrzyjmy się kilku z nich.
Pan X (zastrzegł sobie anonimowość) stwierdza, że “szkaluję jego ulubiony film” i próbuje
udowodnić, że przesłanie “Gwiezdnych wojen” da się pogodzić z chrześcijaństwem, a
zauroczenie nimi nie prowadzi do przyjęcia jakiejś nowej opcji religijnej.( o tym, że ten film
“jest nieszkodliwy” pisze wielu autorów listów powołując się na swoje osobiste
doświadczenia – “Oglądałem film wielokrotnie. Jestem nim zafascynowany, ale nie zmienił
on moich poglądów religijnych.”; “Nie spotkałem nikogo, kto by zmienił swoje poglądy
religijne po obejrzeniu Gwiezdnych wojen". Pan X pisze tak: “Otóż jasna strona mocy NIE jest
stawiana na równi z ciemną. Przykład? Proszę: mistrz Yoda w odpowiedzi na pytanie swojego
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.