- Oszczędzaj wodę- przypomniał sierżant...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

Wspinając się po skałach, szczerzył z wysiłku zęby. Karabin miał przewieszony przez ramię. - Masz fart, twój numer to szczęśliwa siódemka. Odlicz.
- Siedem - szczeknął Andre na cały głos. Nie wyglądał na chorego i był z tego zadowolony.
Sierżant obejrzał go w świetle latarki.
- Jesteś w grupie wsparcia - zawiadomił. Andre nie spierał się. W świe­tle latarki zauważył, że dowódca krzywi się z bólu. Jego twarz lśniła od potu. Musiał mieć co najmniej czterdziestkę na karku. Najpewniej był podofice­rem sztabowym batalionu. - Słuchaj wezwania. “Prawo” znaczy, że masz się kierować tam, skąd przyszliśmy - powiedział, pokazując w górę. - “Lewo” znaczy w tę stronę. - Pokazał ręką w górę, ale z drugiej strony.
Andre skinął głową i sierżant poszedł wydawać dalsze instrukcje. Gdy odliczyli dziesięć, z dołu dobiegły odgłosy walki. Przesuwały się od lewej do prawej - z południa na pomoc, w głąb doliny. Widać było błyskające lufy, wybuchy granatów i strumienie pocisków smugowych; Amerykanie najwy­raźniej się wycofywali. Andre żal było tych biednych sukinsynów daleko w dole, ale ogarnął go strach, gdy spostrzegł, że walka przenosi się coraz dalej. Zostawili wzgórze daleko z tyłu.
- Gdzie oni, do cholery, idą? - zapytał facet po prawej, numer sześć. Pytanie nie było skierowane do nikogo w szczególności, ale skoro nikt nie odpowiadał, Andre poczuł się zobowiązany.
- Wycofują się - poinformował.
- Ale tak daleko? Wygląda na to, że wycofali się aż za naszą linię obrony. Z oddali doszedł do nich słaby głos sierżanta:
- Ostatni z granatnikiem!
- Dwadzieścia dwa! - rozległa się znacznie głośniejsza odpowiedź.
- A więc ja jestem dwadzieścia trzy! - wykrztusił starszy sierżant. Ze zmęczenia mówił coraz ciszej, ale wykonał swoją robotę. Dwadzieścia trzy, pomyślał Andre. Obserwował rozgrywającą się pod nim bitwę. Tysiące luf pluło ogniem.
Wspinające się w ciemności postacie wyglądały jak turyści. Andre wy­celował w najbliższą sylwetkę. Od czasu do czasu odwracał lufę, gdy spostrzegał wyraźniejszy cel. Ranni Amerykanie czekali w całkowitej ciszy, aż Chińczycy się zbliżą.
Na pozycję Andre potoczyły się z góry kamyki.
Wspinający się ludzie zamarli. Rozmawiali między sobą po chińsku. Po jakimś czasie jeden z nich wydał krótki rozkaz i zaczęli znowu wspinać się pod lufami karabinów.
Ranni czekali, aż starszy sierżant wystrzeli pierwszy. Andre wziął na muszkę ciemną postać. Chińczyk potknął się o stromy występ, ale natych­miast się wyprostował; karabin dyndał mu na plecach. Szedł dalej; był już najwyżej piętnaście metrów od Andre.
Rozległ się pojedynczy wystrzał z M-16. Ze szczytu wzgórza potoczyła się lawina ołowiu. Andre wystrzelił i strącił postać ze skały. W pierwszej chwili walka była jednostronna; Chińczycy stali całkowicie odsłonięci. Tempo za­bijania było odmierzone. Amerykanie strzelali pojedynczo, nie seriami. Tam­ci nie odpowiadali ogniem.
Zmieniło się to dopiero po pięciu czy sześciu sekundach. Stok ożył i roz­błysnął ognikami z luf. Kule odbijały się od twardego granitu. Czterdziestomilimetrowe granaty wystrzeliwane przez Amerykanów wybuchały niemal w chwili ich wystrzelenia, niebezpiecznie blisko.
Andre leżał na gładkiej, zimnej skale. Starał się dobrze wymierzyć każ­dą kulę, ale pociski uderzały w skałę wokół niego. Gęsty ostrzał stawał się denerwujący. Każdemu naciśnięciu spustu odpowiadało co najmniej jedno bzyknięcie przelatującej obok śmierci. Gdy jeden z Chińczyków opróżnił długą serią cały magazynek, Amerykanie mieli pełne dwie sekundy, by wziąć go na cel. Zanim Andre zareagować, facet został zestrzelony kilkoma poci­skami.
Chińscy żołnierze ginęli w takim tempie, że bitwa szybko się skończyła. Amerykanie zajmowali pozycje pod szczytem stromego wzgórza, a do tego dochodził czynnik zaskoczenia. Andre trafiał za drugim, trzecim strzałem. Cała kompania chińskiej piechoty wyginęła w ciągu minuty walki.
- Wstrzymać ogień - zawołał sierżant. - Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień!
Amerykańscy żołnierze zakończyli masakrę. Słychać było teraz tylko jęki rannych. Nagle jakiś chiński żołnierz otworzył ogień. Pojedyncze wystrzały z kilkunastu amerykańskich karabinów zabrzmiały jak seria karabinu maszy­nowego. Wszyscy celowali w miejsce, gdzie pokazał się ognik z lufy. Chiń­czyk już się więcej nie odezwał.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.