- Nie - stwierdził po chwili Zone, marszcząc gładkie czoło, by wykazać, ile wysiłku kosztuje go przypominanie sobie tylu nieistotnych szczegółów...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

- Wielkie chłopy. Hodowlani.
W oczach Zone'a było bardzo niewiele białkówki i jeszcze mniej tęczówek; pod obwisłymi powiekami lśniły powiększone, ogromne źrenice. Długo patrzył na Case'a, potem spuścił wzrok i dostrzegł wybrzuszenie stalowego pejcza.
- Kobra. - Uniósł brew. - Chcesz kogoś przepieprzyć?
- Na razie, Lonny - rzucił Case i wyszedł.
 
 
Ogon pojawił się znowu. Był tego pewien. Poczuł napływ euforii. Ośmiokąty i adrenalina mieszały się z czymś jeszcze. Bawi cię to, pomyślał. Zupełnie zwariowałeś.
W jakiś niewytłumaczalny sposób wszystko to przypominało mu trasę w matrycy. Wystarczyło trochę przemęczenia, jakieś rozpaczliwe, ale właściwie całkiem dowolne kłopoty, a mógł patrzeć na Ninsei jak na pola danych. Matryca też kiedyś przypominała mu proteiny, powiązane w różny sposób dla specyfikacji komórek. Potem można rzucić się w przyspieszony dryf z poślizgiem, z absolutnym zaangażowaniem, ale też obojętnie, a wszystko wokół szalało w tańcu biznesu, interakcji informacyjnej, danych ucieleśnionych w labiryntach czarnego rynku...
Do roboty, Case, pomyślał. Bierz się za nich. To ostatnia rzecz, jakiej oczekują.
Znalazł się niedaleko salonu gier, gdzie po raz pierwszy spotkał Lindę Lee.
Pobiegł przez Ninsei, rozpychając grupę marynarzy. Któryś z nich wrzasnął za nim coś po hiszpańsku. Ale wtedy minął już wejście, a hałas ogarnął go jak fala. Infradźwięki wibrowały w żołądku. Ktoś trafił dziesięcioma megatonami w Wojnie Czołgów i jaskrawy hologram grzybokształtnej chmury wykwitł nad głowami graczy, gdy symulowany wybuch zalał salon strumieniem białego szumu. Case skręcił na prawo i wbiegł na nie malowane, drewniane schody. Był tu kiedyś z Wage'em; z człowiekiem o imieniu Matsuga omawiali przerzut zakazanych zestawów hormonalnych. Pamiętał korytarz, poplamione chodniki, rząd identycznych drzwi prowadzących do maleńkich gabinetów. Jedne były otwarte; młoda Japonka w czarnej koszulce bez rękawów spojrzała znad białego terminala. Nad głową miała plakat reklamujący uroki Grecji: egejski błękit z plamami zaokrąglonych ideogramów.
- Wezwij tu ochronę - rzucił Case.
Potem pognał korytarzem, znikając jej z oczu. Ostatnie drzwi były zamknięte, pewnie na klucz. Z półobrotu walnął podeszwą nylonowego buta w pokrytą niebieskim lakierem sklejkę. Drzwi odskoczyły, tani hardware wypadał z popękanej futryny. Wewnątrz ciemność, z jasną plamą obudowy terminala. Case stał już przy drzwiach naprzeciwko, z całej siły napierając na plastykową, przezroczystą gałkę klamki. Coś trzasnęło i był w środku. Tu właśnie on i Wage spotkali Matsugę, ale biuro, które ten ostatni oficjalnie prowadził, zniknęło już dawno. Żadnego terminala, nic. Światło z alei sączyło się przez brudny plastyk. Dostrzegł tylko wężową pętlę światłowodu zwisającą ze ściennego gniazdka, stos pustych puszek, opakowań i pozbawioną łopatek kolumnę elektrycznego wentylatora.
Okno było pojedynczą płytą taniego plastyku. Case zrzucił kurtkę, owinął nią prawe ramię i pchnął. Szyba pękła. Uderzył jeszcze dwa razy, by oczyścić ramę. Ponad stłumionym szumem gier rozległ się sygnał alarmu, uruchomionego albo wyłamaniem okna, albo przez tę dziewczynę na końcu korytarza.
Case odwrócił się, wciągnął kurtkę i wysunął kobrę na pełną długość.
Zamknął drzwi, więc miał nadzieję, że ogon uwierzy w jego ucieczkę przez te drugie, które prawie wyrwał z zawiasów. Lśniący ostrosłup kobry kołysał się lekko, stalowa sprężyna wzmacniała puls.
Nic się nie stało. Słyszał tylko wycie alarmu, szum gier, walenie własnego serca. Strach napłynął jak na wpół zapomniany przyjaciel. Nie chłodny, nieubłagany mechanizm amfetaminowej paranoi, ale zwykły, zwierzęcy strach. Od tak dawna żył na krawędzi emocjonalnego załamania, że prawie nie pamiętał, na czym polega zwyczajne przerażenie.
Ten pokoik był jednym z miejsc, w których ginęli ludzie. On też może tu zginąć. Jeśli będą mieli pistolety...
Trzask, z drugiego końca korytarza. Męski głos, wołający coś po japońsku. Krzyk, wrzask grozy. Następny trzask.
Kroki. Spokojne, coraz bliższe kroki.
Minęły jego zamknięte drzwi. Zatrzymały się na czas trzech szybkich uderzeń serca. I zawróciły. Jeden, drugi, trzeci... Obcas zaczepił o chodnik.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.