Zanim przybysze wreszcie zrozumieli, że się z nich nabija, wszyscy starsi plemienia - którzy siedzieli na progu naszego szałasu, to chowając fajki do kieszeni...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

Stryj Ska­czący Wilk tarzał się po ziemi i rechocząc tak, że ledwo mógł oddychać, wołał:
- Wiesz dobrze, biały człowieku!
Przedstawiciele rządu wkurzyli się rzeczywiście: bez słowa obrócili się na pięcie i ruszyli w stronę szosy czerwoni jak buraki, my zaś wyliśmy z radości. Czasami zapominam, jak wiele może zdziałać śmiech.
Klucz Wielkiej Oddziałowej wsuwa się do zamka, a gdy tylko ona sama staje w drzwiach, czarny karzeł już tam na nią czeka, przestępując z nogi na nogę jak dzieciak, który chciałby się odlać. Jestem akurat niedaleko i słyszę, że nazwisko McMurphy’ego pada kilkakrotnie - widocznie czarny się skarży, że McMurphy umył już zęby, a to, że tej nocy zmarł stary Blastic, wyleciało mu zupełnie z głowy. Wymachuje rękami i opowiada, czego to ten pomylony rudzielec nie wyrabia z samego rana - przeszkadza w pracy, łamie regulamin; czy ona nie mogłaby temu zaradzić?
Oddziałowa wpatruje się w niego lodowatym wzrokiem, do­póki karzeł nie przestaje podrygiwać, a następnie spogląda w stronę otwartych drzwi umywalni, z których jeszcze głośniej niż przedtem grzmi śpiew McMurphy’ego.
- “Twa matka mnie nie chce, bo jestem ubooo-gi; mówi, żem niegodzien wejść w jej domu progi”.
Na twarzy oddziałowej maluje się zaskoczenie - baba podob­nie jak my od tak dawna nie słyszała śpiewu, że w pierwszej chwili w ogóle nie rozumie, co się dzieje.
- “Na los się nie skarżę, żyję tak, jak mooo-gę, a jak mnie gdzie nie chcą, ruszam w dalszą drogę!”
Strzyże uszami jeszcze przez kilka sekund, żeby się upewnić, czy się nie przesłyszała, po czym zaczyna się nadymać. Nozdrza rozszerzają się jej gwałtownie, a z każdym oddechem staje się coraz większa i potężniejsza; odkąd odszedł Taber, nigdy się tak nie nadymała z gniewu na pacjenta. Porusza rękami, żeby spraw­dzić zawiasy w łokciach i palcach. Rozlega się ciche skrzypnię­cie. Oddziałowa rusza z miejsca; odskakuję szybko pod ścianę, kiedy wielka jak ciężarówa przelatuje z hukiem, zamiast przy­czepy holując za sobą w obłoku spalin wiklinowy koszyk. Usta ma rozchylone, uśmiech wyprzedza ją niczym atrapa na masce. Czuję gorącą woń oleju i pracujących silników - oddziałowa z każdym krokiem robi się coraz większa, nadyma się i sapie, zmiażdży wszystko na swojej drodze jak ogromny walec! Lękam się, co będzie.
Nagle, gdy tak się toczy ogromna i wściekła, McMurphy wy­chodzi z umywalni, podtrzymując ręcznik na biodrach. Oddzia­łowa staje w pół kroku! Kurczy się, że ledwo sięga głową rę­cznika! McMurphy szczerzy do niej z góry zęby; uśmiech od­działowej zaczyna blednąc, ustępować, załamują się jej kąci­ki ust.
- Dzień dobry, siostro Srached! Co słychać w wielkim świecie?
- Nie wolno panu tu chodzić... w samym ręczniku!
- Nie? - McMurphy spogląda na środek mokrego, opinają­cego go ciasno ręcznika akurat na wysokości nosa oddziałowej.
- Ręczniki też są wbrew regulaminowi oddziału? A więc nie pozostaje mi nic innego jak...
- Nie! Niech się pan nie waży! Proszę natychmiast wró­cić na salę i włożyć ubranie!
Ponieważ przemawia do niego tonem nauczycielki strofującej ucznia, McMurphy niczym uczniak spuszcza głowę i mówi ża­łośnie, jakby się zaraz miał rozpłakać:
- Nie mogę, psze pani. Jakiś złodziej zwędził mi w nocy ubranie. Łóżko jest tak wygodne, że spałem jak zabity.
- Ktoś zwędził...?
- Gwizdnął. Sprzątnął. Rąbnął. Ukradł! - woła wesoło. - Do licha, ktoś zwinął moje łachy!
Tak się cieszy z własnych słów, że zaczyna podskakiwać z ra­dości.
- Ktoś ukradł panu ubranie?
- Na to wygląda.
- Ale ubranie więzienne? Po co?
McMurphy przestaje skakać i znów zwiesza głowę.
- Wiem tylko, że leżało przy łóżku, kiedy się kładłem spać, a kiedy się obudziłem, już go nie było. Znikło bez śladu. Och, dobrze wiem, że to tylko więzienne drelichy, szorstkie, wypło­wiałe i niezgrabne... Takie ubranie to może nic atrakcyjnego dla człowieka, który ma co włożyć. Ale dla nagiego...
- To ubranie - przerywa mu oddziałowa, uświadamiając sobie wreszcie, co się stało - zabrano panu zgodnie z przepisami. Otrzymał pan w zamian zieloną odzież szpitalną.
McMurphy potrząsa głową i wzdycha, ale wciąż nie podnosi wzroku.
- Nic podobnego. Rano nie było nic prócz czapki, którą mam na głowie, i...
- Williams! - krzyczy siostra Ratched do karła, który wciąż tkwi przy drzwiach oddziału, żeby w razie czego móc prysnąć. - Williams, pozwoli pan na moment?
Czołga się do niej jak pies, który spodziewa się kary.
- Williams, dlaczego temu pacjentowi nie wydano odzieży?
Karzeł oddycha z ulgą. Prostuje się i z uśmiechem wskazuje szarą dłonią jednego z dwóch większych sanitariuszy pracują­cych na końcu korytarza.
- To pan Washington ma dziś klucz do magazynu. Nie ja. Naprawdę.
- Panie Washington!!!
Krzyk przygważdża czarnego do miejsca; kamienieje ze zmy­wakiem wzniesionym nad kubłem.
- Proszę tu podejść!
Zmywak osuwa się bezgłośnie do kubła i czarny powoli, ostrożnie opiera go trzonkiem o ścianę. Potem się odwraca, pa­trzy na McMurphy’ego, na karła i na oddziałową, a następnie rozgląda się na prawo i lewo, jakby myślał, że wołała kogo innego.
- Proszę tutaj!
Sanitariusz chowa ręce do kieszeni i powłócząc nogami sunie wolno w jej stronę. Nigdy nie chodzi szybko, ale jeśli się teraz nie pospieszy, oddziałowa przemieni go wzrokiem w bryłę lodu i rozbije na miał, bo obróciła przeciwko niemu całą swoją nie­nawiść, wściekłość i frustrację, które zamierzała wyładować na McMurphym. Nienawiść omiata czarnego jak lodowaty pod­much - sanitariusz zwalnia kroku, czując jej siłę. Wtula głowę w ramiona i garbi się, jakby szedł pod wiatr. Włosy i brwi po­krywa mu szron. Czarny garbi się bardziej i bardziej, ale idzie coraz wolniej; nie dojdzie.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.