Ale jakby do głuchego mówił, niczym sędziego swego nie poruszył, Elzewir odciągnął kurek pistoletu i podsypał proch za całą odpowiedź...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.


Zamknąłem oczy, uszy zatkałem palcami, by nie widzieć i nie słyszeć tego, co nastąpi. I prawie natychmiast znów ręce opuściłem, bo wytrzymać nie mogłem, chcąc za wszelką cenę nie dopuścić do tego, co się stać miało.
Maskew jęczał teraz straszliwie i czasem okrzyk z siebie wydał, jakby myśląc, że prócz Elzewira i mnie jeszcze ktoś znajduje się w pobliżu, kto go usłyszy, i jakby na pomoc go przyzywając. Pierwsze promienie słońca odbiły się w jakimś oknie, gdzieś na odległej wyspie Portland; zamigotało światełko latarni i szpilka ze świecy wypadła.
Elzewir spojrzał prosto w twarz Maskewa i podniósł pistolet, ale zanim zdążył wycelować, skoczyłem na niego jak dziki kot z krzykiem i uczepiłem się jego ramienia. Nierówna to była walka, bo choć nad wiek rosły i krzepki, miałem przeciw sobie jednego z najsilniejszych ludzi; ale moim ramionom przydało sił głębokie wzburzenie, jego zaś osłabione były zwątpieniem w słuszność tego co czyni. Z wysiłkiem uwolnił się ode mnie i podczas naszego zmagania pistolet wypalił w powietrze.
Odsunąłem się od Elzewira, drżący z wysiłku, ale zadowolony, bom spostrzegł, z jaką ulgą przyjął Maskew tę krótką chwilę odraczającą wykonanie wyroku. Jakby wraz z wystrzałem spadła mu z twarzy maska przerażenia i odzyskał dawną pewność. Podniósł oczy ku szczytom skał i pomyślałem, że pewnie w niebo tak z wdzięcznością spogląda.
W tejże chwili zaszło coś nieoczekiwanego: nim echo wystrzału przebrzmiało w ostrym porannym powietrzu, wydało mi się, żem posłyszał odległe nawoływania, i rozejrzałem się chcąc zbadać, skąd dochodzą. Elzewir też patrzał dokoła, zapomniawszy wyłajać mnie za to, że z mojej przyczyny chybił, Maskew dalej spoglądał w górę na skały; tymczasem zaś przybliżały się zmieszane, rozlegające się z różnych stron nawoływania. Dochodziły teraz wyraźnie ze szczytu skały i tam też zwróciliśmy oczy. W jednej chwili ze dwadzieścia postaci ukazało się na grzbiecie skały, wysoko nad naszymi głowami. Niebo za nimi było różowe, rozświetlone ostrym blaskiem wczesnego ranka; stali odcinając się od tego tła, czarni, jak sylwetka mojej matki zawieszona nad kominkiem w bawialni ciotki Jane. Poznałem wysokie czapy żołnierzy trzynastego batalionu. Promienie słońca okalały ich kształty i odbijały się d lufach rusznic.
Teraz pojąłem wszystko: oddział ten czekał na nas w zasadzce. Elzewir też się tego domyślił.
- Poddajcie się rozkazem króla! Schwytaliśmy was! - krzyknął któryś z nich.
- Jesteśmy zgubieni - zawołał do mnie Elzewir. - To zasadzka na nas! Ale jeśli zginąć mamy, niech ten zdrajca ginie pierwszy!
I wycelował w Maskewa, by mu w głowę wypalić.
- Strzelajcie szybciej, do diabła! - wrzeszczał sędzia. - On mnie zaraz zabije!
Wzdłuż linii czarnych sylwetek przebiegł błysk ognia, rozległ się suchy trzask salw, niby grzmot nadciągającej burzy, i - plask, plask - kule potoczyły się po darni. Zanim Elzewir zdążył wystrzelić, Maskew z jękiem runął na ziemię; pośrodku jego czoła widniała mała czerwona dziura.
- Biegnij za skałę - krzyknął do mnie Elzewir. - Schroń się za nią, tam cię nie dosięgną!
I sam ruszył ku kredowej ścianie. Lecz ja upadłem na kolana, jak podcięte siekierą drzewko, bo poczułem ostry ból w lewej nodze. Elzewir obejrzał się.
- Ciebie także trafili? - zawołał, podbiegł do mnie i wziął na ręce jak dziecko. Znowu błysnęło i znów pociski plaskały po darni. Ale tym razem żaden swego celu nie dosięgnął; leżeliśmy przyciśnięci do skały, dysząc ciężko - ale bezpieczni.
10 - Ucieczka
...Jak straszno!
Jak zawrotnie, gdy okiem rzucić tam w dół!
...nie spojrzę już,
bo mózg mi się przekręci.
(szekspir)
Kredowe skały jak szaniec osłaniały nas przed nieprzyjacielem; i choć paru żołnierzy ściągnęło z ramion rusznice i starało się trafić nas z boku, nie mogli dostrzec swej zwierzyny i strzelali na oślep. Byliśmy więc bezpieczni. Ale na jakże krótko! Bezpieczni - póki nie zechce im się zejść tu i nas pojmać; bezpieczni - a u naszych stóp leży zabity człowiek i pistolet, z którego padł strzał.
Elzewir pierwszy się odezwał.
- Czy możesz stanąć, Johnie? - zapytał. - Czy kość jest złamana?
- Nie, nie mogę stanąć - odparłem. - Jakby czegoś w nodze brakło i krew spływa do buta.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.