– Chodźcie, mam tu jednego do parku sztywnych...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

To już piętnasty w tym rejonie. Ale paskudnie oberwał, prosto w głowę. No, pomóżcie mi, chłopaki!
Ciało profesora odwrócono twarzą do góry.
– O, cholera! To nie żaden zafajdany arabus. Chyba Francuz.
Szef ekipy pogotowia był bardzo zakłopotany tym faktem. Chciał być kryty, więc na wszelki wypadek zawiadomił o nim swojego zwierzchnika.
Nazajutrz, w środę 18 października 1961 roku, nagłówki gazet donosiły o zapowiedzianym strajku kolejarzy i pracowników komunikacji miejskiej, którzy domagali się podwyżki zarobków. Jedynie „Paris Jour” poświęcił całą pierwszą kolumnę wydarzeniom ubiegłej nocy:
„ALGIERCZYCY PANAMI PARYŻA
PRZEZ TRZY GODZINY”
Koło południa Prefektura policji podała do wiadomości publicznej swój bilans zajść: 3 zabitych (w tym jeden Europejczyk), 64 rannych i 11 538 zatrzymanych.
Rozdział III
Na prośbę matki Bernard wyłączył telewizor. Spiker dziennika południowego zamienił się w świetlistą plamkę i niebawem znikł z ekranu.
– Spójrz, mamusiu, to jest właśnie wyłącznik bezprzewodowy. Specjalnie wybraliśmy dla ciebie ten model, żebyś nie musiała wstawać z fotela. Wystarczy nacisnąć guzik...
Muriel Thiraud w odpowiedzi tylko kiwnęła głową, wpatrując się nadal w telewizor, w którego ciemnym ekranie odbijała się jej własna twarz na tle pokoju.
Od dwudziestu przeszło lat nie opuszczała prawie nigdy fotela, w którym dowiedziała się o śmierci męża. Gdyby nie dziecko mające się lada dzień urodzić, umarłaby niechybnie z rozpaczy. Po rozwiązaniu przestała się zupełnie interesować synem. Pędziła pustelniczy żywot w trzypokojowym mieszkaniu przy ulicy Notre-Dame de Bonne-Nouvelle. Nigdy też nie podchodziła do okna, żeby nawet przypadkiem nie spojrzeć na schody przed wejściem frontowym. Pewnego październikowego poranka w 1961 roku znaleziono tam ciało jej męża.
Bernarda Thiraud wychowali dziadkowie. Od wczesnej młodości poświęcał się studiom historycznym, czego się zresztą należało spodziewać. Na połączonym z dyskusją odczycie pod tytułem „Czego się boi Zachód?” poznał Klaudynę Chenet. Przystąpiła w tym czasie do pisania pracy doktorskiej, której temat – „Obszar miejski Paryża w 1910 roku” – stał się pretekstem do licznych wspólnych spacerów.
– Wiesz doskonale, Bernardzie, że twoja matka nigdy się nie oswoi z tymi gadgetami. Jedźmy już, za godzinę autostrada będzie kompletnie zakorkowana. Nie znoszę wlec się całymi kilometrami jak żółw...
Bernard podszedł do matki i ucałował ją serdecznie na pożegnanie.
– Wracamy za miesiąc, najpóźniej w początku października. Zostawiłem nasz adres i telefon w Maroku u konsjerżki. W razie czego dzwoń natychmiast. Pod tym telefonem będziemy za tydzień. Zatrzymamy się na dzień lub dwa w Tuluzie, a potem czeka nas długa podróż przez Hiszpanię.
Klaudyna uścisnęła rękę swojej przyszłej teściowej. Muriel Thiraud nie odezwała się ani słowem, nadal siedziała nieruchomo w fotelu.
Na schodach poirytowana Klaudyna powiedziała Bernardowi:
– Nigdy się do tego nie przyzwyczaję! Za każdym razem mam wrażenie, że rozmawiam z widmem.
Bernard, nic nie mówiąc, przytulił ją do siebie.
Ich samochód, bladoniebieski volkswagen, stał nieco dalej na ulicy Saint-Denis. Klaudyna usiadła przy kierownicy, dała gazu i jadąc przez śródmieście szybko dotarła do Porte de Saint-Cloud. Tam wślizgnęła się w kawalkadę zmotoryzowanych wczasowiczów. Po przejechaniu tunelu otworzyła dach i włączyła radio.
Przed wjazdem na autostradę w Monthlery kilka razy musieli zwolnić. Samochody z przyczepami campingowymi i potężne ciężarówki tamowały ruch. Klaudyna prowadziła z nerwem jadąc cały czas lewym pasem. Koło siódmej zatrzymali się na krótko w Pons, „mieście biszkoptów”, po czym ruszyli dalej w kierunku Bordeaux. Przenocowali w Hotelu Prasowym nad Garonną.
Następnego dnia podróży volkswagen zaczął kaprysić na A 61, między Damazan a Lavardac. Przy każdym hamowaniu garbus skręcał uparcie w prawo. Bernard próbował zażartować:
– To normalne, wszystkie niemieckie samochody mają tendencję prawicową.
Tym razem na szczęście, skończyło się na regulacji szczęk hamulcowych.
Zdążyli do Tuluzy w sam raz na kolację, którą zjedli u „Vanela”. Ślimaki z orzechami w kokilkach, pularda na winie z Cahors.
– To rozumiem! Będzie przynajmniej co wspominać w arabskich restauracjach.
– Tylko bez imperializmu kulinarnego, Bernardzie. Nie masz zielonego pojęcia o kuchni marokańskiej. Czeka cię niejedna miła niespodzianka, możesz mi wierzyć.
– Chciałbym już tam być! Mam nadzieję, że uda mi się załatwić wszystko w dwa dni. Dzisiaj przejrzę kilka teczek z aktami w ratuszu, jutro posiedzę do wieczora w prefekturze – i koniec.
– Może mi wreszcie powiesz, czego właściwie szukasz?
Bernard wyciągnął z paczki gauloisa, zapalił go i odparł z komiczną powagą:
– Chciałbym, ale nie mogę. Jestem na tropie groźnych przestępców. Tajemnicza szajka coraz szerzej rozciąga swoje macki. Pozwól, że osłonię cię tarczą niewiedzy.
Wyszli z restauracji. Klaudyna wsiadła do samochodu, pojechała na plac Occitane i stanęła w pobliżu kościoła Świętego Hieronima, skąd miała już dwa kroki do hotelu. Tymczasem Bernard podążył do ratusza przez stare miasto. Napiłby się chętnie czegoś zimnego, ale na tarasach okolicznych kawiarni panował taki tłok, że zrezygnował z tego zamiaru. Dotarł w końcu do ratusza, gdzie w informacji udzielono mu niezbędnych wskazówek. Zasiedział się w archiwum do wpół do ósmej, kiedy to woźny uprzedził go, że za chwilę zamknie salę.
– No i co z tym twoim międzynarodowym gangiem? – spytała go Klaudyna, kiedy brał prysznic w łazience.
– Jestem na tropie... być może, jutro rano cała sprawa wyjaśni się w prefekturze. A przy okazji dowiedziałem się o przezabawnej historii. Wyobraź sobie, że tu, w Tuluzie, przed czterdziestoma laty Sąd Wojenny 17 okręgu wojskowego zdegradował i skazał na śmierć niejakiego Charles de Gaulle’a. 7 lipca 1940 roku.
– Zaproponuj to redakcji teleturniejów jako pytanie za tysiąc franków...
– Świetny pomysł. A co ty robiłaś?
– Czekałam na ciebie.
Śmiejąc się pchnęła go na łóżko...
Bernard Thiraud obudził się wczesnym rankiem. W prefekturze zjawił się na długo przed najpunktualniejszym funkcjonariuszem. Była zamknięta. Wstąpił więc do kawiarni przy ulicy de Metz, gdzie zaczekał, aż stróż otworzy bramę.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.