–Ja tam nic nie wierni–zamamrotał, patrząc na Ben–no Ebersbacha, Ciołek Krompusz...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

Obaj wczorajszej nocy rozpoznali Reynevana wśród lecących niebem wiedźm, ale woleli się z tym nie zdradzać.
–Ano, tak jest–odchrząknął Ebersbach.–My w Oleśnicy rzadko bywamy. Płatków nie słuchamy...
–Nie plotki to–spojrzał na niego Runge–lecz fakty. Bielawa cz;ary uprawiał. Przeklętnik pono brata własnego zabił, jak Kain, gdy ten c:zarcie jego praktyki odkrył.
–Rzecz; to pewna–przytaknął Eustachy von Rochów.–Mówił o tym pan von Reideburg, strzeliński starosta. Do niego zaś takie wieści z Wrocławia doszły. Od biskupa. Młody Reiiamar de Bielau oszalał od uprawianych czarów, diabeł rozum mu pomieszał. Diabeł ręką jego kieruje, do zbrodni pclha. Zabił własnego brata, zabił pana Albrechta Barta z Karczyna, zamordował kupca Neumarkta, zamordował kupca Hanusza Thirosta, ba, na księcia ziębickiego Sle. pono zamachnął...
–Jużci zamachnął–potwierdził Szpaczek.–Do wieży za to poszedł. Ale zbiegł. Z diabelską pomocą niezawodnie.
–Jeśli to czartowska sprawa–rozejrzał się z niepokojem Kunad von Neudeck–to jedźmy stąd co żywo... Bo jeszcze się do nas co złego przyczepi...
–Do nas?–Ramfold von Oppeln pacnął dłonią w zawieszoną u siodła tarczę, powyżej herbowego srebrnego osęka przepasaną wstęgą z czerwonym krzyżem.–Do nas? Do tego znaku? Dyć żeśmy krzyż wzięli, dyć my krzyżowcy, z biskupem Konradem krzyżową wyprawą na Czechy idziem, bić heretyków, Boga bronić i religii! Nie ma do nas czart przystępu. Bośmy milites Dei, anielska milicja!
–Jako anielska milicja–zauważył von Rochów–mamy i nie tylko przywileje, ale i obowiązki.
–Co chcecie przez to rzec?
–Pan von Bischofsheim rozpoznał Reinmara z Bielawy wśród czarownic lecących na sabat. O tym, jak tylko zajedziemy do Kłodzka, na punkt zborny krucjaty, trzeba nam donieść Świętemu Oficjum.
–Donosić? Panie Eustachy! Wżdyśmy pasowani!
–Względem czarów i herezji donos rycerskiej czci nie plami.
–Zawsze plami!
–Nie plami!
–Plami–orzekł Ramfold von Oppeln.–Ale donieść trzeba. I się doniesie. A ninie dalej, panowie, w drogę, do Kłodzka, nie Iza się nam, anielskiej milicji, na punkt zborny spóźnić.
–Byłby wstyd–potwierdził cienko Szpaczek–gdyby biskupia krucjata bez nas na Czechy ruszyła.
–Tedy jazda, w drogę–Kauffung obrócił konia.–Tym bardziej, że nic tu już po nas. Kto inszy, widzę, aferą się zajmie.
W samej rzeczy, gościńcem nadjeżdżali zbrojni burgrabiego z Frankensteinu,
–Oto–Dzierżka de Wirsing wstrzymała konia, westchnęła mocno, przytulony do jej pleców Reynevan poczuł to westchnienie.–Oto i Frankenstein. Most na rzece Budzówce. Na lewo od drogi hospicjum bożogrobców, kościół świętego Jerzego i Narrenturm. Na prawo młyny i budy farbiarzy. Dalej, za mostem, brama miejska, zwana Kłodzką. Tam zamek książęcy, tam wieża ratusza, tam fara świętej Anny. Zsiadaj.
–Tu?
–Tu. Ani myślę pokazywać się w pobliżu miasta. A i tobie by się zastanowić, krewniaku.
–Ja muszę.
–Tak myślałam. Zsiadaj.
–A ty?
–Ja nie muszę.
–Pytałem, dokąd pojedziesz.
Dmuchnięciem odrzuciła włosy. Spojrzała na niego. Zrozumiał spojrzenie i więcej pytań nie zadawał.–Bywaj, krewniaku. Do widziska.
–Oby w lepszych czasach.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Rozdział dwudziesty szósty
w którym w mieście Frankenstein spotyka się wielu starych–choć niekoniecznie dobrych–znajomych.
 
Pośrodku niemal rynku, między pręgierzem a studnią rozciągała się spora kałuża, śmierdząca gnojem i spieniona od końskiego moczu. Pluskało się w niej sporo wróbli, dokoła zaś siedziała gromada obdartych, rozczochranych i brudnych dzieci, zajętych babraniem się w brudzie, wzajemnym ochlapywaniem, czynieniem hałasu i puszczaniem łódeczek z kory.
–Tak, Reinmarze–Szarlej dokończył polewki, drapiąc łyżką dno miski.–Trzeba przyznać, że twój nocny lot mi zaimponował. Nieźleś leciał, w samej rzeczy, ktoś mógłby rzec: orzeł. Król lataczy. Pamiętasz, prorokowałem ci to, wtedy, po lewitacji u leśnych wiedźm. Że zostaniesz orłem. I zostałeś. Choć nie myślę, żeby bez asysty Huona von Sagar, ale zawsze. Klnę się na mą kuśkę, chłopcze, robisz przy mnie ogromne postępy. Jeszcze trochę się przyłożysz, a będzie z ciebie Merlin. I zbudujesz nam tu na Śląsku Stonehenge. Takie, że to angielskie się schowa.
Samsn parsknął.
–A co–podjął po chwili demeryt–z Bibersteinówną? Odstawiłeś bezpiecznie pod bramę ojcowego zamczyska?
–Niemal–Reynevan zacisnął szczęki. Poszukiwał Ni–koletty–bezskutecznie–przez cały ranek, w całym Frankensteinie, zaglądał do gospod, wypatrywał po mszy pod kościołem Świętej Anny, zabrnął do Furty Ziębickiej i drogi wiodącej ku Stolzowi, wypytywał, błądził po Sukiennicach w rynku. I tam właśnie, w smatruzie, napotkał był–ku swej ogromnej radości i uldze–Szarleja i Samsona.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.