- Z której jesteś jednostki? - zapytał Andrejew, gdy jego podkomendni jeden po drugim wdrapywali się na mur...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.


Wartownik nie odpowiedział. Szpakowaty sierżant straży prezydenckiej wyciągnął nóż z pochwy i podetknął mu ząbkowane błyszczące ostrze pod nos.
- Ze sto czwartej dywizji - burknął spadochroniarz.
- Z Omska? - spytał zdziwiony Andrejew.
Wartownik pokiwał głową. Oddziały syberyjskie musiały zostać prze­rzucone do stolicy drogą powietrzną, a to oznaczało, że zataczająca szerokie kręgi rebelia jest doskonale zorganizowana.
- Po co? - wypalił bez namysłu pułkownik. Spadochroniarzowi opadła szczęka. Najwyraźniej nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
- Co wam tłumaczyli dowódcy przed rozpoczęciem operacji? Szeregowiec zagryzł zęby, przełknął ślinę, jeszcze raz zerknął na ostrze noża, po czym odparł:
- Że... lecimy ratować Rosję.
Szarpnięta lina głucho stuknęła o mur. Cały oddział był już po drugiej stronie i w ten sposób przyzywał ich obu.
- Właź pierwszy - rzucił Andrejew do sierżanta.
Zaledwie ten zniknął za szczytem muru, po koronach pobliskich drzew przesunęły się snopy świateł samochodu. Pułkownik szybko przykląkł obok jeńca za niskim kamiennym obmurowaniem. Na centralny plac, będący jesz­cze niedawno widownią najcięższych walk, wyjechało pięć limuzyn. Teraz już nikt nie troszczył się specjalnie o ochronę. Rebelianci całkowicie kontro­lowali sytuację. Po chwili ze środkowego auta wysiadł samotny człowiek.
W światłach reflektorów Andrejew natychmiast rozpoznał tego niskie­go, krępego, łysiejącego mężczyznę, który z szerokim uśmiechem przywitał się z wysokim oficerem w panterce. Obaj ruszyli szybko do wejścia Pałacu Zjazdów. Staromodne okrągłe okulary w kościanej oprawie pozwalały jed­noznacznie zidentyfikować w przybyłym Walentyna Karcewa, byłego gene­rała KGB, a obecnie niekwestionowanego przywódcą anarchistów.
Sukinsynu, pomyślał Andrejew.
Uniósł broń, oparł magazynek o szczyt murku i wymierzył w środek piersi Karcewa. Z odległości około stu metrów nie powinien chybić, nawet przy tak kiepskim oświetleniu.
Giń, ty gnido, rzucił w myślach.
Ponownie szarpnięta lina stuknęła o mur. Jego ludzie trzymali ją napiętą; czekali wystawieni na ostrzał.
Straż wykonała swoje zadanie. Prezydent odleciał w nieznanym kierunku. Andrejew miał teraz ważniejsze sprawy na głowie, musiał zadbać o bezpie­czeństwo swojej młodej żony Olgi, i dwóch córek. Karcew oddalał się coraz bardziej, nieświadom broni wycelowanej w jego plecy. Trzymając go na musz­ce, pułkownik zdał sobie sprawę z tego, że mimo woli naciska spust. W każdej chwili mógł nastąpić wystrzał i samotna kula roztrzaskałaby kark łobuza.
Nadarzała się wyjątkowa okazja. Andrejew znał Karcewa i dobrze wie­dział, że tamten zasługuje na śmierć.
Lina po raz trzeci stuknęła o mur.
Pułkownik zamknął oczy, wziął głęboki oddech i powoli zdjął palec ze spustu. Wstał z ziemi, pochylił się nad spadochroniarzem i przytknął palec do warg. Desantowiec energicznie pokiwał głową. Andrejew podbiegł do muru i po chwili zeskoczył na trawnik po drugiej stronie.
Mogłem go zabić, powtarzał w myślach. Przepuściłem taką okazję.
 
LOTNISKO HEATHROW, LONDYN
16 sierpnia, 05.00 GMT (5.00 czasu lokalnego)
 
Komputer pokładowy bezbłędnie sprowadzał wielkiego airbusa A-400 do lądowania.
- Widzę światła - powiedział drugi pilot.
Pierwszy opierał lekko dłonie na kole sterowym, śledząc działanie ukła­dów automatycznych, prowadzących maszynę optymalnym torem ku począt­kowi leżącego dziesięć kilometrów przed nimi pasa startowego. Noc była pogodna. Lot z Hongkongu upłynął bez przeszkód, jeśli nie liczyć samego startu. Na pokładzie znajdował się brytyjski sekretarz spraw zagranicznych, który próbował interweniować w sprawie głośnych na cały świat protestów. Dlatego na lotnisku w Hongkongu żegnały ich tłumy hałaśliwych przeciwni­ków “zachodniego imperializmu”.
Wycie silników przybrało nieco na sile: po chwili stało się jeszcze gło­śniejsze.
- Prędkość: dwieście dwadzieścia - odczytał drugi pilot.
- Widocznie schodzimy pod wiatr - mruknął kapitan.
Automat jeszcze zwiększył ciąg. Odczuwało się już przyspieszenie, któ­re wgniatało ludzi w fotele. Prędkość samolotu ciągle rosła.
- Lot dziewięć dwa dziewięć - odezwał się przez radio kontroler z wie­ży. - Jesteś nad ścieżką podejścia. Zredukuj prędkość do dwustu dziesięciu.
- Zrozumiałem. Wyłączam autopilota.
Urządzenie reagowało nawet na lekkie poruszenie kołem sterowym. Z włą­czonym autopilotem zawsze trzeba było bardzo uważać, aby przypadkiem nie trącić sterów, bo automat mógłby to potraktować jako próbę przejęcia kontroli nad maszyną.
Pilot zacisnął palce na kole i odepchnął je od siebie, równocześnie płyn­nym ruchem przesuwając w dół dźwigienki gazu.
Nic się nie stało.
- Prędkość: dwieście czterdzieści osiem - odczytał drugi.
Kapitan mocniej pchnął koło. Nadal nic. Nawet słoniowaty airbus powinien zanurkować nosem ku ziemi po tak gwałtownej zmianie ustawienia sterów.
- Wieża, tu British Airways dziewięć dwa dziewięć. Muszę zatoczyć koło. Pilot z powrotem pociągnął stery do siebie. Maszyna nie zareagowała.
W desperacji obrócił nimi w lewo, potem w prawo. Drugi pilot spoglądał na to z rosnącym przerażeniem.
- Dziewięć dwa dziewięć, jakie macie kłopoty? - zapytał kontroler.
- Wieża Heathrow - zameldował kapitan, z trudem panując nad łamią­cym się głosem - tu British Airways dziewięć dwa dziewięć. Zgłaszam sytu­ację alarmową.
Wycie silników znów się nasiliło, samolot zaczął ostrzej schodzić w dół. Automat trzymał jednak kurs na początek pasa startowego.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.