— To mój pierwszy własny dom — zauważył...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.


Poszliśmy przez miasto.
— Z tylu rzeczy rezygnujesz, ruszając na tę wyprawę — odezwałem się
niezgrabnie, myśląc o jego narzędziach, do połowy skończonych marionetkach,
406
o kwiatach na okiennym parapecie. Mimo woli czułem się za jego decyzję odpo-wiedzialny. I tak bardzo się radowałem, iż nie muszę podróżować sam.
Zerknął na mnie z ukosa, wzruszył ramionami.
— Siebie zabierani ze sobą. Niczego więcej mi tak naprawdę nie trzeba. —
Obejrzał się przez ramię na drzwi, które sam pomalował. — Jofron się o wszystko zatroszczy. I o Pustkę też.
Czy zostawiał tu więcej, niż sądziłem?
Zbliżaliśmy się już do szopy, gdy ujrzałem gromadkę dzieci zbiegającą wąską
ścieżką.
— Jest! Tutaj! — krzyknęło jedno z nich i wskazało nas palcem.
Zerknąłem przestraszony na trefnisia, nie bardzo wiedziałem, na co mam się
przygotować. Jak mam się bronić przed dziećmi? Czekałem ataku, rozdarty na
dwoje.
Wilk nie czekał. Przywarował nisko, brzuchem przywarł do śniegu, nawet
ogon przypłaszczył do ziemi. I już w następnej chwili, gdy dzieci były odrobi-
nę bliżej, wyprysnął, jak kamień z procy, prosto na kilkuletniego chłopca.
— Nie!!! — ryknąłem przerażony, ale nie zwrócił na mnie uwagi.
Przewrócił chłopaka w śnieg. Niczym błyskawica puścił się za innymi, którzy
uciekali, piszcząc z uciechy i śmiejąc się w głos. Dogonił ich i powalił. Zanim dopadł ostatniego dziecka, pierwszy chłopiec już wstał i puścił się w pogoń, próżno starając się pochwycić wilczą kitę. Ślepun wywalił ozór — i szalał.
Poprzewracał dzieci po raz drugi, i jeszcze, i znowu, zataczał koła, pętle, ro-
bił uniki, znowu napadał, odskakiwał na boki, aż wreszcie przystanął, potoczył
wzrokiem po szkrabach, gramolących się z zasp, i zerknął na mnie przez ramię.
Speszony przypłaszczył uszy. Odwrócił łeb w stronę dzieciaków. Koniuszek jego
ogona kiwał się lekko na boki. Jakaś dziewczynka wyciągała z kieszeni smakołyk, inna rozwijała gruby rzemień, zachęcając Ślepuna do zabawy w przeciąganie liny.
Udawałem, że nie widzę.
„Dogonię was później” — rzucił Ślepun.
„Niewątpliwie”.
Błazen i ja poszliśmy dalej. Raz jeszcze spojrzałem za wilkiem. Zarył się
w śnieg wszystkimi czterema łapami, a w szczękach ściskał rzemień, którego dru-
gi koniec z całej siły ciągnęli dwaj chłopcy. A więc właśnie się dowiedziałem, jak wilk spędzał w Stromym popołudnia. I chyba poczułem ukłucie zazdrości.
Królowa Ketriken już czekała. Przyprowadziła na postronku sześć obładowa-
nych łaziaków. Żałowałem, że nie znalazłem czasu, by się czegoś o tych zwierzę-
tach dowiedzieć; dotąd przyjmowałem, że będzie o nie dbał kto inny.
— Zabieramy wszystkie sześć? — spytałem trochę przestraszony.
— Nie było czasu przepakować bagaży. W odpowiedniej chwili możemy się
pozbyć niepotrzebnych łaziaków i części zapasów. Na razie musimy ruszać jak
najszybciej.
407
— Ruszajmy więc — zaproponowałem.
Królowa Ketriken spojrzała na trefnisia.
— Co ty tu robisz? Żegnasz się z Bastardem?
— Gdzie on, tam i ja — oznajmił błazen z niewzruszoną pewnością siebie.
— Błaźnie, będziemy musieli znosić chłód — rzekła królowa dziwnie miękko.
— Pamiętam, jak cierpiałeś przez całą drogę z Księstwa Koziego w góry. Tam,
dokąd teraz się wybieramy, zima sprawuje swoje srogie rządy jeszcze długo po
tym, jak tutaj przychodzi wiosna.
— Gdzie on, tam i ja — powtórzył błazen spokojnie.
Królowa Ketriken wolno pokręciła głową. Potem rozłożyła ręce. Podeszła do
pierwszego łaziaka i strzeliła palcami. Zwierzę zastrzygło włochatymi uszami,
ruszyło za nią, a jego śladem podążyły wszystkie pozostałe. Ich posłuszeństwo
zrobiło na mnie wrażenie. Sięgnąwszy krótko do ich umysłów, znalazłem nie-
prawdopodobnie silny instynkt stadny. Te stworzenia prawie nie odróżniały swo-
jej odrębności. We wszystkim naśladowały przewodnika stada.
Królowa Ketriken poprowadziła nas szlakiem niewiele szerszym niż byle
ścieżka. Wił się pomiędzy rzadko rozrzuconymi chatami, w których żyli zimowi
mieszkańcy Stromego. W krótkim czasie zostawiliśmy za sobą ostatnie domostwo
i weszliśmy w pradawną knieję. Błazen i ja szliśmy za rzędem łaziaków. Miały
szerokie, płaskie stopy, rozczapierzające się na śniegu, podobnie jak łapy wilka.
Choć dobrze wyciągaliśmy nogi, dla tych zwierząt było to najwyraźniej tempo
spokojnego spaceru.
Nie zaszliśmy daleko, gdy za nami rozbrzmiał okrzyk. Aż podskoczyłem,
obejrzałem się przez ramię. To biegła Wilga, tłumok podskakiwał jej na ramie-
niu. Wkrótce nas dogoniła.
— Ruszyliście beze mnie! — krzyknęła oskarżycielsko.
Błazen wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ja wzruszyłem ramionami.
— Wyruszyliśmy na rozkaz królowej — odparłem.
Zmierzyła nas spojrzeniem, a potem ominęła, brnąc przez nie udeptany śnieg
obok szlaku. Wyprzedziła łaziaki, dotarła do królowej. W leśnej głuszy głos niósł
wyraźnie i daleko.
— Powiedziałam ci, że ruszamy natychmiast — odrzekła zwięźle władczyni.
Ku memu zdumieniu Wilga miała tyle rozumu, by zachować milczenie. Przez
jakiś czas torowała sobie drogę w śniegu obok królowej. Potem stopniowo zaczęła zostawać z tyłu, przepuszczając najpierw łaziaki, potem trefnisia i mnie. Za mną weszła na szlak. Wiedziałem, że trudno jej będzie nadążać za nami, i zrobiło mi się jej żal. Potem pomyślałem o córeczce i przestało mnie w ogóle interesować,
czy Wilga zdoła dotrzymać nam kroku.
Zaczął się długi, nudny dzień. Dróżka wiodła stale pod górę, nigdy stromo, ale
można było się zmęczyć. Królowa Ketriken prowadziła nas w jednolitym, dość
szybkim tempie. Nie rozmawialiśmy prawie wcale. Ja byłem zbyt zajęty próbą
408
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.