się w klatce, papuga biła skrzydłami i wołała: – Ach, bądźmy ludźmi! – Kopista uczuł śmiertelne przerażenie i wyfrunął na oślep przez...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.


Dom naprzeciwko wydał mu się znajomy, okno było otwarte, wleciał do niego. Był to jego
własny pokój; usiadł na stole.
– Ach. bądźmy ludźmi! – powtórzył bezmyślnie słowa papugi i w tejże chwili zamienił się z
powrotem w kopistę. Tylko że siedział na stole.
– Na Boga – powiedział. – W jaki sposób się tu dostałem i tak zasnąłem? Co za niespokojny
sen! Co za idiotyczna historia!
77
6. Co kalosze sprawiły najlepszego
Nazajutrz wczesnym rankiem, gdy pisarz leżał jeszcze w łóżku, zapukano do jego drzwi. Był
to sąsiad z tego samego piętra, student, który uczył się na pastora. Wszedł do pokoju.
– Pożycz mi twoich kaloszy! – powiedział. – W ogrodzie jest mokro, ale słońce świeci tak
pięknie, że chciałbym tam wypalić fajeczkę!
Włożył kalosze i zszedł do ogrodu. Rosła tam jedna śliwa i jedna grusza, ale nawet tak mały
ogródek jak ten jest w środku Kopenhagi czymś wspaniałym.
Student spacerował ścieżką tam i z powrotem. Była dopiero szósta rano, z ulicy doleciały
dźwięki trąbki pocztowej.
„Ach podróżować, podróżować! – pomyślał student. – Czyż może być większe szczęście na
świecie. Tak bardzo mocno tego pragnę! Podróż uciszyłaby z pewnością niepokój, który
odczuwam. Chciałbym być daleko, daleko w uroczej Szwajcarii, pojechać do Włoch!”
Dobrze, że kalosze podziałały od razu. Inaczej student zapędziłby się za daleko, zarówno dla
siebie, jak dla nas. A tak już jechał. Był w Szwajcarii. Siedział wraz z wieloma innymi osobami
w samym środku dyliżansu. Bolała go głowią, zdrętwiał mu kark, a nogi, uwięzione ciasno w
butach, piekły i nabrzmiały. Ani spał, ani nie spał. W prawej kieszeni miał czek, w lewej
paszport, a na piersi parę luidorów zaszytych w woreczku. Co chwila śniło mu się, że zgubił
jedną z tych cennych rzeczy, dlatego budził się gorączkowa i pierwszym ruchem ręki zakreślał
trójkąt z prawej ku lewej i ku piersi, aby upewnić się, czy wszystko w porządku. Nad jego głową
w siatce kołysały się parasole, laski i kapelusze, zasłaniając mu widok, który był rzeczywiście
wspaniały. Spoglądał ukradkiem ku oknu, a w sercu brzmiała mu pieśń, którą napisał pewien
znany poeta o Szwajcarii, ale której dotąd jeszcze nie wydrukowano:
Ach, jakiż piękny jest świat w podróży;
Widzę Mont Blanc tam w dali,
Zostałbym chętnie jeszcze dłużej,
Gdyby pieniędzy mi dali.
Cała przyroda wokoło wyglądała poważnie, surowo i mrocznie. Lasy iglaste na wysokich
skałach robiły wrażenie wrzosów, szczyty tonęły w chmurach. Zaczął padać śnieg. Wiał zimny
78
wiatr.
– Ach! – westchnął. – Gdybyśmy byli po tamtej, stronie Alp, byłoby już ciepło i miałbym w
ręku pieniądze za mój czek. Ten ciągły strach o pieniądze przeszkadza mi cieszyć się Szwajcarią.
Ach, gdybym był już po tamtej stronie!
I oto był już po tamtej stronie – głęboko we Włoszech, między Florencją a Rzymem. Pośród
błękitnych gór w blasku zachodzącego słońca leżało Jezioro Trazymeńskie jak roztopione złoto.
Tu, gdzie niegdyś Hannibal pobił Flaminiusza, pnącza winne trzymały się zgodnie za zielone
palce, rozkoszne, półnagie dzieci pasły stado czarnych świń pod pachnącymi laurowymi
drzewami przy drodze. Gdybyśmy potrafili wiernie oddać ten obraz na malowidle, wszyscy
powiedzieliby z zachwytem:
„Piękna Italia!” Ale student teologii nie mówił tak, nie mówił też tego żaden z towarzyszów
podróży w dyliżansie.
Zjadliwe muchy i komary tysiącami unosiły się nad podróżnymi, nie pomagało machanie
gałązkami mirtowymi, wszyscy ludzie w powozie mieli twarze popuchnięte od ukłuć. Biedne
konie wyglądały jak padlina, tak obsiadły je całe placki much, tylko na chwilę pomagało, gdy
woźnica schodził z kozła i zdrapywał owady. Słońce zaszło i natychmiast lodowate zimno
przeniknęło całą naturę. Nie było to wcale przyjemne. Ale za to góry i obłoki stanęły w
najcudowniejszym, zielonym blasku, były przezroczyste, jasne – zresztą, podejdź tam sam i
zobacz, to cię lepiej przekona niż opis. Było niewypowiedzianie pięknie. Podróżni również tak
uważali, ale żołądki ich były puste, ciała zmęczone, i wszyscy pragnęli znaleźć dobry nocleg.
Jakiż on będzie? O wiele tęskniej oglądano się za noclegiem niż za piękną przyrodą.
Drogą prowadziła przez oliwny lasek. Wyglądała jak wysadzana sękatymi wierzbami droga
tam, w domu. Tu stała samotna gospoda. Pół tuzina żebrzących kalek rozłożyło się przed nią
obozem. Najzdrowszy spośród nich wyglądał jak „najstarszy syn Głodu, który właśnie doszedł
do pełnoletności”. Inni byli albo ślepi, ale pełzali na czworakach, albo też mieli uschnięte ręce i
dłonie bez palców. Była to prawdziwa nędza w łachmanach.
– Eccellenza, miserabili!9 – jęczeli pokazując chore członki.
Gospodyni, bosa i rozczochrana, w brudnej bluzce, wyszła naprzeciw gości, drzwi w
gospodzie związane były sznurem, podłogi w pokojach wyglądały jak na wpół rozkopany bruk,
nietoperze fruwały pod sufitem, a smród...

9 Ekscelencjo, nieszczęśliwi! (wł.)
79
– Proszę mi położyć pościel w stajni! – powiedział jeden z podróżnych. – Tam przynajmniej
wiadomo, czym się oddycha!
Otwarto okna, aby wpuścić trochę świeżego powietrza, ale szybciej niż świeże powietrze
wtargnęły do środka pokręcone członki i żałosne jęki żebraków:
– Miserabili, eccellenza! — Na ścianach widniały najrozmaitsze napisy, połowa z nich była
wymierzona przeciwko „pięknej Italii”.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.