200 — Czyli co, pójdzie pan, ściskając czapkę w ręku, do Nyerere i powie: „Panie prezy-dencie, pan Okello więzi jednego z naszych obywateli,...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

Pro-
szę dać mu po łapie i kazać wypuścić przetrzymywanego”. — Prychnął pogardliwie.
— Okello od wielu miesięcy morduje ludzi. Nyerere mógł tysiąc razy wysłać tam swo-
ją armię — giną przecież Afrykańczycy, wśród nich mieszkańcy Tanganiki. Ale nie zro-
bił nic dla ratowania swoich obywateli. Myśli pan, że ruszy się z miejsca, żeby uratować
jakiegoś Amerykanina?
Ambasador nie zareagował na to jednym słowem, ale jego twarz wyrażała absolutne
zdecydowanie. Nieoczekiwanie odezwał się Ramesh:
— Może pan zabronić panu Murphy’emu zorganizowania akcji ratunkowej, ale nas
pan nie powstrzyma. I mamy z czego strzelać. — Spojrzał na Cady’ego, który przytak-
nął energicznie.
— Wybijcie to sobie z głowy — próbował spokojnie perswadować Murphy. — Jest
was tylko dwóch. Mój plan zakładał posłużenie się ośmioma, doskonale wyszkolonymi,
mężczyznami. To minimum.
— Jest nas czworo — podchwyciła Kirsty z ożywieniem w oczach.
— Kto jest czwartą osobą?
— Chinka, została na jachcie. Nie mogła zejść na ląd, bo nie ma żadnych dokumen-
tów.
Murphy pokręcił głową z niedowierzaniem zmieszanym z podziwem.
— Proszę wybaczyć, pani Haywood. Podziwiam waszą odwagę, ale, dobry Boże, nie
chcecie chyba porywać się z motyką na słońce! Dwóch mężczyzn, w tym jeden w śred-
nim wieku, i dwie kobiety! Na wyspę, gdzie roi się od uzbrojonych facetów! Nie są zbyt
dobrze wyszkoleni, ale mają broń — i strzelają bez zastanowienia. Mój plan był ryzy-
kowny, a zakładałem w nim przecież użycie doskonale wyćwiczonej grupy.
— Rzeczywiście domyśla się pan, gdzie Okello więzi Garreta? — nie ustępował
Cady.
Murphy zerknął na ambasadora, który miał minę zupełnie ogłupiałego takim rozwo-
jem wydarzeń. Powrócił wzrokiem do Cady’ego.
— Oczywiście — potwierdził. — Jeżeli jest na wyspie, to wiem gdzie.
— No więc gdzie? — naciskał Cady.
— Chwileczkę — przerwał ostro ambasador. — To istne szaleństwo, nie wyjdziecie
z tego żywi!
— To nasza decyzja — odparła oschle Kirsty. — Nie mogę wypowiadać się za in-
nych, ale jeśli chodzi o mnie, gotowa jestem tysiąc razy ryzykować życie dla uratowa-
nia Garreta.
Obrzuciła spojrzeniem Howarda. Konsul popatrzył na nią z uwagą i przemówił do
ambasadora:
201
— Mają prawo spróbować. Murphy mógłby im służyć radą, może nawet wspomóc
nie oznakowanym sprzętem. Jeżeli nie wyruszą do wieczora, to może być za późno.
Odłóż do rana spotkanie z prezydentem Nyerere.
Murhpy nie przestawał mruczeć pod nosem:
— Istne szaleństwo, jesteście naprawdę szaleni.
Ambasador namyślał się chwilę marszcząc czoło. Na koniec skinął głową i podniósł
się.
— Niech wam będzie, ale ja nie biorę w tym żadnego udziału. Murphy, jakkolwiek
zamierzasz im pomóc, musi to być na zasadzie czysto osobistej. Dobrze mnie posłuchaj:
ani tobie, ani nikomu z twoich ludzi nie wolno postawić stopy na Zanzibarze ani poja-
wić się na wodach terytorialnych wyspy. — Odwrócił się do Kirsty i powiedział łagod-
niejszym tonem: — Pani Haywood, ogromnie żałuję, że z uwagi na obecne okoliczności
nie mogę działać bardziej zdecydowanie. Cokolwiek się wydarzy, jutro z samego rana
będę widział się z prezydentem. Pragnę panią zapewnić, że zajmę jak najbardziej twarde
stanowisko. Osobiście jestem z nim w dość dobrych stosunkach i będę wywierał moż-
liwie najsilniejszy nacisk.
Skinęła obojętnie głową. Ambasador obrzucił Murphy’ego jeszcze jednym ostrym
spojrzeniem i wyszedł.
— Jaką macie broń? — spytał Murphy, nie kryjąc swoich wątpliwości.
— Starego Stena i pistolet Walther P1. Murphy westchnął.
— Trudno mówić o wielkiej sile rażenia. — Rzucił okiem na zegarek i odwrócił się
do Howarda. — Nikomu ani słowa, jasne?
— Jasne! — powtórzył Howard.
— Dobrze. Dochodzi dopiero południe, mamy więc trochę czasu. — Chwycił słu-
chawkę, włączył przycisk i w chwilę potem mówił: — Ray, przynieś mi teczkę dotyczą-
cą Okella i odpowiednie mapy.
Odłożył słuchawkę i, rzuciwszy jeszcze raz porozumiewawcze spojrzenie na Howar-
da, wyjaśnił:
— Prawda jest taka, że planowaliśmy wyeliminowanie pana „marszałka polnego”.
Okello przemienił wyspę w gniazdo komuchów — całymi chmarami ściągają tam ci
cholerni Kubańczycy i Chińczycy. — Skrzywił się. — Ale ten plan został także odrzu-
cony. Tyle że pozostały po nim wstępne opracowania, które powinny wam teraz po-
móc. Chociaż w dalszym ciągu twierdzę, że trzeba być wariatem, żeby się na coś takie-
go ważyć. — Zaczął mówić z ożywieniem. — Spróbujemy jednak dać wam jeden pro-
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.