Małego Johna nie wpuściła jednak do środka, biedak poszedł więc precz od wrót klasztoru { zostawił swego wodza na łasce przeoryszy...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

Ale nie oddalił się, tylko znalazł niewielką polankę, skąd mógł mieć na oku cały klasztor, i położył się tam jak ogromny wierny pies przepędzony od drzwi, za którymi przebywał jego pan.
Kiedy mniszki umieściły Robin Hooda w komnacie pod dachem , wieży, przeorysza odesłała je wszystkie na dół, a sama kawałkiem sznura przywiązała mocno ramię Robina, jak gdyby zabierała się do puszczenia mu krwi. I tak też uczyniła, ale zamiast otworzyć jedną z żył siniejących pod samą’skórą, zapuściła ostrze głębiej i otworzyła tętnicę, którą jasna, pulsująca krew płynie prosto z serca. Robin nie poznał się na tym, gdyż krew sączyła się dość wolno, nie budząc w nim żadnego podejrzenia.
Po dokonaniu tego nikczemnego postępku przeorysza odeszła, zostawiając Robina samego, i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Przez cały ten długi dzień krew z Robina uciekała i nie mógł jej zatamować, choć starał się na wszelkie sposoby. Raz za razem wołał O pomoc, ale nikt się nie zjawiał, gdyż kuzynka zdradziła go, a Mały John znajdował się za daleko, by usłyszeć jego głos. Wtedy Robin podniósł się, słaniając.się i wspierając rękami o ścianę, sięgnął wreszcie po swój róg. Zatrąbił po trzykroć, ale słabo i wątle, gdyż dostał zadyszki wskutek choroby i utraty sił. A jednak Mały John dosłyszał go na polanie i z sercem ściśniętym trwogą .pomknął wielkimi susami w stronę klasztoru. Załomotał do wrót I krzyknął głośno, aby go wpuszczono; mniszki jednak czuły Się bezpiecznie za masywnymi dębowymi wrotami i kazały mu iść precz, wrota bowiem były zamknięte na sztaby i nabijane ćwiekami.
Wówczas Mały John z rozpaczy i lęku o życie swego wodza wpadł w furię. Rozejrzał się dziko i wzrok jego padł na ciężki kamienny moździerz, taki, którego w dzisiejszych czasach w trzech chłopa by nie udźwignął, Podskoczył, zgiął się w pałąk, moździerz siedział mocno w ziemi, ale Mały Johh targnął go i dźwignął. Słaniając się pod ciężarem doniósł go i cisnął z łomotem w drzwi.
Impet wyważył wrota i przerażone mniszki na widok Małego Johna rzuciły się z piskiem do ucieczki. Mały John wszedł, nie powiedział ni słowa; tylko pomknął na górę krętymi schodami, aż dopadł drzwi komnaty, w której znajdował się jego wódz. Okazało «tę, że i te drzwi są zaryglowane, ale Mały John zaparł się o nie barkiem i wysadził je z zawiasów.
Pod szarą ścianą ujrzał Robina — pobladły i wycieńczony ledwo trzymał się na nogach, głowa słaniała mu się z osłabienia. Z dzikim okrzykiem rozpaczy Mały John skoczył i chwycił go w ramiona. Wziął go na ręce jak dziecko, zaniósł do łóżka i położył delikatnie.
Wtedy ź pośpiechem wpadła przeorysza, gdyż przeraziła się swego postępku i bała się zemsty Małego Johna i całej bandy; sprytnie zatamowała krew bandażami i krwotok ustał. Mały John ponuro przyglądał się temu z boku, a kiedy zrobiła swoje, surowym tonem kazał jej iść precz; posłuchała go, blada i rozdygotana. Kiedy wyniosła się za drzwi, Mały John zaczął dodawać Robinowi otuchy, śmiejąc się głośno i powiadając, że to dziecinne obawy, że żaden chłop na schwał jeszcze nie umarł, jak mu tam trochę krwi pociekło.
— Wystarczy ci tydzień — powiedział — a będziesz hulał po lasach, zdrów jak tur.
Ale Robin na łożu potrząsnął głową i uśmiechnął się słabo.
— Mój ty kochany Mały Johnie — szepnął — niech cię Pan Bóg błogosławi za twoje dobre, męskie serce. Ale nigdy już nie będziemy razem hulać po lasach, mój przyjacielu.
— Właśnie że będziemy! — zawołał głośno Mały John. — Właśnie że tak... Do licha, nikt ci więcej krzywdy nie zrobi, kto śmie mówić, że jeszcze coś gorszego cię spotka? A ja od czego tu jestem? Niech tylko zobaczę, że ktoś ośmieli cię tknąć... — zachłysnął się słowami i urwał niespodzianie. W końcu powiedział głębokim, ochrypłym głosem: — Niech ci się tylko stanie najmniejsza szkoda wskutek tego, co dziś zaszło, to klnę się na świętego Jerzego, że czerwony kur zapieje na dachu tego klasztoru, który spłonie ze szczętem w gorących płomieniach. A te babska... — zgrzytnął zębami — już ja się z nimi rozprawię, marny ich los!
Ale Robin Hood wziął jego szorstką, ogorzałą dłoń w swoje wycieńczone ręce i strofował go łagodnie, cichym i słabym głosem zapytując, odkąd to Mały John zamierza krzywdzić niewiasty, nawet w zemście. Tak do niego przemawiał, aż wreszcie tamten obiecał zdławionym głosem, że nie będzie się mścić, choćby nie wiadomo co się stało. Potem zapadła cisza i Mały John siedział trzymając Robina za rękę i spoglądając przez otwarte okno; raz po raz coś ściskało go za gardło, przełykał łzy. Tymczasem słonce powoli chyliło się na zachodzie, aż całe niebo rozgorzało wspaniałą zorzą. Wtedy Robin Hood urywanym szeptem poprosił, aby go podnieść, bo chce raz jeszcze spojrzeć na lasy; Mały John wziął go w ramiona i oparł jego głowę na swojej piersi. Robin patrzył długo, ogarniając zieloną krainę tęsknym spojrzeniem, a Mały John siedział ze zwieszoną głową, gorące łzy toczyły mu się z oczu i kapały na kaftan, czuł bowiem, że bliska jest chwila rozstania. A wtedy Robin Hood poprosił, żeby założyć cięciwę na jego krzepki łuk i wybrać smukłą i dobrą strzałę z kołczana. Mały John zrobił to nie przeszkadzając choremu i nie wstając z miejsca. Palce Robina pieszczotliwie ujęły łuk i gdy poczuł go w ręku, słaby uśmiech pojawił się na jego twarzy. Założył strzałę na wysłużoną cięciwę, tak dobrze znaną koniuszkom jego palców.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.