— Chleba i igrzysk — kwituje za każdym razem, kiedy radio podaje wiadomości o podboju kosmosu...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

— Politycy i wielkie korporacje dają chleb, my zapewniamy igrzyska.
— Kosmos może być naszą przyszłością — odpowiadam mu.
Tak właśnie uważam. Moim zdaniem badanie i kolonizacja kosmosu należą do tych nie-
wielu rzeczy odziedziczonych po ubiegłym stuleciu, które mogą nam bardziej pomóc, niż za-
szkodzić. Mimo to rozumiem, że ludziom trudno przekonać się do tego, gdy tuż za murami
sąsiedztw widzą tyle bólu i cierpienia.
Tato tylko patrzy na mnie i potrząsa głową.
— Nie rozumiesz — zaczyna. — Nie masz pojęcia, jakim karygodnym marnotrawstwem
czasu i pieniędzy jest ten ich szumnie zwany „program kosmiczny”.
Będzie głosował na Donnera. Ze wszystkich, których znam, jest jedyną osobą, która w ogó-
le ma zamiar głosować. Większość ludzi dawno postawiła krzyżyk na politykach. Nic dziw-
nego — odkąd tylko pamiętam, nie ustają w obietnicach, że przywrócą dwudziestowieczne
lata chwały, porządku i dobrobytu. Właśnie temu ma służyć dzisiejszy kosmiczny program,
27
przynajmniej w zamysłach polityków. Patrzcie: zbudujemy stację kosmiczną, założymy bazę na Księżycu, a potem — już niedługo — kolonię na Marsie. To dowód, że wciąż stanowimy
wielki i potężny, wybiegający myślą w przyszłość naród, prawda?
Jasne.
Cóż, choć już trudno nas nazwać narodem, cieszę się, że dalej latamy w kosmos. Wszyscy
potrzebujemy wiary, że można jeszcze wybrać się gdzieś dalej niż na dół do kibla.
Żal mi, że nie zostawią tamtej astronautki w niebie, które sama wybrała. Nazywała się
Alicia Catalina Godinez Leal i była chemiczką. Chcę ją zapamiętać. Myślę, że w jakimś sensie może być dla mnie wzorem. Poświęciła życie podróży na Marsa — przeżyła je, przygotowując
się do niej, zostając astronautką, trafiając do załogi, która leciała na jej wymarzoną planetę; później łamała sobie głowę, jak przekształcić obcą powierzchnię, zaczynając wznosić bazy
i schrony, by ludzie mogli tam bezpiecznie żyć i pracować. . .
Mars to skała, zimna, pusta i prawie bez atmosfery — martwa. Mimo to w pewnym sensie
jest jak niebo. Widać to, gdy patrzy się na nocne niebo, na ten zupełnie inny świat, który leży jednak zbyt blisko, za bardzo w zasięgu tych samych ludzi, co uczynili takie piekło z życia tu, na Ziemi.
PONIEDZIAŁEK, 12 SIERPNIA 2024
Pani Sims zastrzeliła się dzisiaj — to znaczy, właściwie zastrzeliła się parę dni temu, ale dopiero dziś Cory z tatą ją znaleźli. Przez jakiś czas Cory chodziła w szoku.
28
Biedna, świętoszkowata, stara pani Sims. Co niedziela siadywała w naszym przerobionym na kaplicę frontowym pokoju i z wydrukowaną wielką czcionką Biblią w ręce wykrzykiwała:
„Tak, Panie!”, „Alleluja!”, „Dzięki Ci, Jezu!”, „Amen!”. Przez całą resztę tygodnia zajmowała się szyciem, wyplataniem koszyków i pielęgnowaniem ogródka, z którego potem sprzedawała
wszystko, co się dało; opiekowała się dziećmi, które nie chodziły jeszcze do szkoły, i obgady-wała każdego, kogo uznawała za mniej świętego od niej samej.
Ze wszystkich sąsiadów, jakich znałam, tylko ona żyła samotnie. Miała dla siebie cały wielgachny dom, ponieważ ona i żona jej jedynego syna nie znosiły się wzajemnie. Mimo że rodzina syna-jedynaka była biedna, i tak nie chcieli z nią mieszkać. Szkoda.
Niektórzy ludzie napawali ją głęboką i potężną, wręcz grzeszną grozą. Szczególnie nie lubi-
ła państwa Hsu, hispano-chińskiej rodziny, dlatego że starsze pokolenie Chińczyków w rodzinie nadal wyznawało buddyzm. Choć byli sąsiadami jeszcze przed moim urodzeniem i mieszkali
zaledwie parę numerów dalej, zawsze traktowała ich jak przesiedleńców z Saturna.
— Bałwochwalcy — przezywała Hsu, gdy nikogo z nich nie było w pobliżu.
Trzeba jej przyznać, że dbała przynajmniej o pozory dobrosąsiedzkich stosunków, bo ob-
mawiała ich tylko za plecami. Gdy jednak w zeszłym miesiącu została okradziona, rodzina Hsu przyniosła jej brzoskwinie, figi i kawałek dobrego bawełnianego materiału.
Ten rabunek był pierwszym dużym nieszczęściem, jakie spotkało panią Sims. Trzech osob-
ników przecięło druty kolczaste i laserosiatkę na samej górze i przedostało się przez mur są-
siedztwa. Laserosiatka to naprawdę okropne urządzenie. Jest taka misterna i ostra, że ptakom, które może jej nie widzą, a może widzą, lecz próbują na niej usiąść, tnie na plasterki skrzydła 29
albo nóżki. Ale ludzie to co innego — ludzie zawsze znajdą jakieś przejście nad nią, pod nią albo pomiędzy jej częściami.
Po napadzie wszyscy znosili pani Sims różne rzeczy, nie oglądając się na to, jaka jest. Jaka była. Jedzenie, ubrania, pieniądze. . . Zorganizowaliśmy dla niej zbiórkę w kościele. Złodzieje zostawili ją związaną, ale przedtem jeden ją zgwałcił. Taką starowinę! Zrabowali jej całą żywność, kosztowności, które miała po matce, wszystkie ubrania i, co najgorsze, całą uciułaną gotówkę. Wyszło na jaw, że trzymała ją — wszystko, co miała — w niebieskiej salaterce z plastiku, na górnej półce kuchennego kredensu. Biedna, szurnięta staruszka. Potem przyszła do taty i zapłakana prosiła, żeby poradził coś na to, że nie ma teraz za co kupić żywności — jako uzupełnienia do tego, co sobie sama hodowała. Nie dość, że nie miała czym zapłacić bieżących rachunków, to jeszcze nieuchronnie zbliżał się termin uiszczenia podatku od nieruchomości.
Wyrzucą ją na bruk z własnego domu! Zginie z głodu!
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.