Tymczasem siedzieliśmy dalej na składanych krze­słach, których listewki gniotły w siedzenie, a woźny, nie zamykając za sobą drzwi, zniknął w...

Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego.

— Teraz musicie poczekać — oznajmił nam Wracając po chwili. — Jak wszystko będzie w porząd­ku, podpiszecie zeznania i pójdziecie do domów. Ale rozmawiać jeszcze nie wolno — dodał groźnie spoglą­dając na Piotra, który przechylił się w moją stronę. Więc nie rozmawialiśmy, jak przez wszystkie godziny, które minęły od wprowadzenia nas tutaj i słyszałem, że w żołądku Szymka, tak samo jak w moim i Piotra, burczy coraz bardziej, bo oni rzeczywiście nie dali nam nic do jedzenia. Woźny włączył radio i z drew­nianej skrzynki cichutko dobiegała muzyka ludowa. — Zaraz będą wiadomości — powiedział do siebie i zabrał się do pałaszowania kolejnej kanapki. Istotnie, muzy­ka ucichła i spiker zapowiedział, że teraz będą fragmen­ty przemówienia Władysława Gomułki, którego łysina widniała od niedawna na portretach we wszystkich klasach. Śmieszny, piskliwy trochę głos mówił coś o po­rządkach w naszym wspólnym domu, a ja dziwiłem się, dlaczego dorośli wymawiali nazwisko tego pana z ta­kim nabożeństwem, skoro on mówił nudnie, jeszcze gorzej od proboszcza Dudaka na niedzielnej sumie. Któż jednak zgłębi tajniki politycznych meandrów? Dzisiaj, kiedy wiem już, dlaczego ludzie zachłystywali się Władysławem Gomułką, a przynajmniej mogę to zrozumieć, przypominam sobie tych samych dorosłych, którzy entuzjazmowali się słowami jego następcy, zwłaszcza tym, co powiedział w stoczni, kiedy nie obeschła jeszcze mogiła Piotra, bo też mówił o porząd­kach i o wspólnym domu. Tak, dzisiaj uchodzę za do­rosłego i chociaż nie interesuję się polityką, nigdy nie popadam w entuzjazm dla przywódcy, który rozpoczyna od wspólnego domu i porządków. Kończę już, bo przecież nie o tym chciałem opowiadać. Chodzi o Weisera. Tylko o niego. I pozostało jeszcze bardzo dużo do wyjaśnienia. Gra nie została skończona. Gra? Nie mo­gę określić tego inaczej. Przypuszczam, że tak samo, jak wtedy, gdy siedzieliśmy we trójkę, oczekując na podpisanie zeznań i zakończenie śledztwa, tak samo teraz Weiser bawi się ze mną i obserwuje moje poczy­nania ciemnymi oczami. Ale o tym przyjdzie mi jeszcze powiedzieć.
— Co było po pamiętnym meczu z wojskowymi? Naj­ważniejsza była pogoda. Słońce paliło miasto i zatokę jak wściekłe, liście na drzewach pożółkły jak na po­czątku jesieni, a ptaki wcale już prawie nie śpiewały, umęczone żarem lejącym się z nieba. Któregoś dnia pojechaliśmy do Jelitkowa zbadać stan rybnej zupy — i to co ujrzeliśmy, przechodziło wszelkie, najczarniej­sze oczekiwania. Bo oto oprócz kolek, w stojącej bez ruchu wodzie zalegały setki śniętych węgorzy, fląder, śledzi i innych ryb, których nazw nie znam do dzisiaj. Wszystko to na pół przegniłe i strasznie cuchnące ru­szało się w drgawkach. Szczególnie węgorze, najsil­niejsze ze wszystkich ryb, umierały długo, ich wijące się ciała pamiętam do dzisiaj, niczym symbol tamtego lata. Rybacy wylegli przed swoje chałupy i całymi dniami przesiadywali na ławkach, ćmiąc papierosy i złorzecząc na swój los. Jeden z nich zaczepił nas, kiedy przechodziliśmy między pustymi skrzynkami:
— Co tu robicie chłopcy — powiedział melancho­lijnie — nic tu po was. — I zaraz potem, wcale nie pytany rozgadał się trochę. — To iperyt, wszystko przez ten cholerny iperyt, mówię wam, chłopcy, świń­skie pruskie nasienie. — A kiedy zorientował się, że nie bardzo pojmujemy, o co mu idzie, tłumaczył da­lej: — No, nie wiecie, że iperyt to z niemieckiego U-Boota? Ten U-Boot zatonął w ostatnie dni wojny niedaleko Helu i cały był załadowany iperytem, jak beczka śledziami, no i zrobiło się teraz, mamy szambo, a nie zatokę!
— Jo, jo, Ignac — usłyszeliśmy przez okno — nie zawracaj dzieciakom głowy, wszyscy wiedzą, że to nie U-Boot, tylko ruskie manewry tu były na świętego Jana i puścili do wody coś takiego, że wszyscy pozdy­chamy jak te ryby!
Rybak rozeźlił się na dobre:
— Idź stara, nie pleszcz tyle — warknął do żony i zwracając się w naszym kierunku, jeszcze raz powie­dział: — U-Boot i tyle, przerdzewiał i puszki puściły to świństwo, przeklęte hitlersyny, mało nam biedy na­robiły, to jeszcze teraz!
A my podzieliliśmy się zaraz na dwie frakcje i kie­dy w oczekiwaniu na tramwaj obok pętli przy krzyżu wrzała głośna sprzeczka pomiędzy zwolennikami U-Boota i radzieckich manewrów, ja patrzyłem w nie­bo, rozgrzane do białości, patrzyłem na kulę słońca i wiedziałem, że to nie U-Boot ani radzieckie manewry w zatoce są przyczyną tego wszystkiego. Gdyby jed­nakże spytał mnie ktoś wówczas, albo i teraz, co było przyczyną zupy rybnej, nie umiałbym ani nie umiem udzielić jasnej odpowiedzi. Bo na pewno nie grzechy ludzkie ani gniew boży, jak sądził proboszcz Dudak, a za nim wielu mieszkańców naszej kamienicy. Zbie­rali się wieczorami na podwórku i rozmawiali ściszony­mi głosami, jakby się bali straszniejszych nieszczęść. I coraz dziwniejsze rzeczy można było usłyszeć w roz­mowach — a to, że nad wodami zatoki widzieli rybacy z Helu pomarańczową kulę, która wyglądała jak pio­run kulisty, a to, że Matka Boska z Matemblewa uka­zała się jednej kobiecie, kiedy szła przez las do Brętowa, a to, że marynarze widzieli na własne oczy ża­glowiec bez załogi, przemykający nocą między statka­mi na redzie. Byli też tacy, którzy widzieli kometę w kształcie końskiej głowy, jak krążyła nad miastem, i ci którzy ją widzieli, zaklinali się, że kometa powróci po okrążeniu Ziemi i spadnie ze straszliwą siłą.
Copyright (c) 2009 Pokaż mi serce nie opętane zwodniczymi marzeniami, a pokażę ci człowieka szczęśliwego. | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.